Niue – jedna z najmniejszych nacji świata


W tym miejscu była kiedyś wyspa. Dzisiaj, płynąc przez Pacyfik, na pierwszy rzut oka nie widać żadnej różnicy. Gdziekolwiek nie spojrzysz widzisz niekończący się Ocean na horyzoncie. Różnicą jest to, że możesz w tym miejscu zrzucić bezpiecznie kotwicę, wyskoczyć za burtę i oglądać przez nieskończenie przeźroczystą wodę coś, co kilka tysięcy lat temu było wyspą, a dzisiaj jest już tylko podwodną rafą.

Opisany powyżej Beveridge Reef jest miejscem, do którego planujemy zawitać od dłuższego czasu. Niestety nie możemy, gdyż na Wyspach Cooka nie działa roaming, bez którego nasz kapitan nie może załatwić ważnych i naglących go spraw bankowych. Musimy przez to pośpiesznie nie tylko opuścić Palmerston, ale także zrezygnować z przygody snorkelowania nad podwodną wyspą opisaną powyżej. Są sprawy ważne i ważniejsze, dlatego pomimo wszystko zatrzymujemy się na chwilę w Niue, które znajduje się w drodze do Tongi, do której się tak spieszymy.

Niue – geografia

Geograficznie Niue jest oddaloną od cywilizacji miliardami ton słonej wody jedną z tysięcy wysepek położonych na południowym Pacyfiku. Jest to wyspa, którą można nazwać atolem wyniesionym. Teren jest płaski, a brzeg stromy. To w sumie chyba wszystko, co można powiedzieć o tych kilkunastu kilometrach kwadratowych. Spotkałem się nawet z przepisem na Niue: Znajdź jakąś dużą rafę, wypchnij ją 68 metrów do góry i masz Niue!”. Jest to najwyższy znany atol na Ziemi ze szczytem 69 m n.p.m. Cała wyspa jak na atol przystało ma kształt pierścienia. Tutaj jednak pierścień wybija się w górę tworząc dookoła klify. Środek wyspy, w którym niegdyś była laguna jest łagodnie skierowany w dół. Oprócz stromych brzegów, wyspa jest niemal całkowicie płaska. Wypchana w powietrze martwa rafa koralowa tworzy tę wyspę niezwykle unikalną. Tworzy ona niezliczoną liczbę jaskiń i grot do których wpływa krystalicznie czysta woda.

Linia brzegowa Niue.

Niue

Pomimo migracji do Nowej Zelandii populacja Niue wynosi 1600 osób, z czego 600 mieszka w stolicy – Alofi. Te liczby sprawiają, że jest to jedna z najmniejszych nacji na świecie. Niue posiada częściową niezależność, jednak Nowa Zelandia ma tu ciągle sporo do powiedzenia. Walutą obowiązującą jest nowozelandzki dolar. Ciekawym bardzo jest jednak skąd wywodzi się nazwa tego państwa. Powstała ona z połączenia dwóch słów „niu” i „e”, które w języku lokalnym w dosłownym tłumaczeniu oznaczają „patrzeć się” i „palma”. W takim wypadku pozdrawiamy was serdecznie z „Patrzeć się na Palmę”.

W 2005 roku wyspę odwiedził huragan, który zachowywał się jak nieuprzejmy gość. Zostawił po sobie znaczne zniszczenia. Pomoc finansowa nadciągnęła z zaprzyjaźnionej Nowej Zelandii. Mieszkańcy Niue wzięli z przyjemnością oferowane im fundusze i masowo wyemigrowali z wyspy. Chodząc po wyspie można zauważyć bardzo dużo opuszczonych domów. W wielu z nich dalej są np. szafy z pełnym zestawem szklanek, garnków, itp. Nie jeden złomiarz czułby się tutaj jak w raju. Mógłby też wiele rzeczy sprzedać np. studentom za skromną flaszkę. Spytacie: po co studentowi tyle garnków? Kupi za flaszkę i sprzeda za dwie. Takich lekcji ekonomii uczy się wielu studentów niezależnie od uczelni.

Kto mówił, że jazda na motocyklu jest niewygodna? Takie siedzenie z pewnością może rozwiać jego wątpliwości 🙂

My na Niue

Przypływamy bardzo wczesnym rankiem tuż po świcie. Podczas gdy my łapiemy boję, by bezpiecznie zacumować, opuszczający wyspę Kanadyjczycy rzucają nam worek z internetem. W worku znajdują się kartka z hasłem do płatnego 25$ / 5Gb internetu, z którego oni już nie będą w stanie skorzystać. Wkrótce okazuje się, że można go używać tylko na jedym urządzeniu jednocześnie, więc wykorzystuje go nasz kapitan, który ma w tym czasie bardzo ważne sprawy do załatwienia. Pompujemy naszego świeżo załatanego dinghersa. Działa i nie wypuszcza ani bąbelka powietrza, co cieszy nas niezmiernie. Czeka go też nie lada przygoda, gdyż na Niue nie ma standardowego doku dla dinghersów. Jest tylko jedno miejsce, gdzie można podpłynąć tym małym wariatem. Tam wystarczy podpiąć go do haka, który za pomocą dźwigu zostanie wyciągnięty z wody. Potem już tylko wrzucić go na wózek, którym można go śmiało zawieźć na parking. Moim zdaniem jest to bardzo mało praktyczne rozwiązanie, ale ja tu jestem tylko dwa dni i raczej nikt moim zdaniem przejmować się nie będzie.

Czytaj również:  Gibraltar przejęty!

Szybko nadchodzi pierwsze zaskoczenie. Pomimo iż w naszych pdf’ach z przed około 5 lat jest mniej informacji, niż odnośnie wszystkich innych krajów, to przez ten krótki okres czasu wiele się tutaj zmieniło. Już przy wypełnianiu migracyjnych formalności zostajemy poinformowani, że zamiast 25 $ za pieczątkę do paszportu musimy zapłacić aż 80 $. Jest to dla nas suma, której z pewnością się nie spodziewaliśmy (nawet do Iranu, wizy kosztowały 75 $). Widząc nasze miny kapitan mówi, żebyśmy się nie martwili, bi on pokryje wszystkie koszta. Jeszcze raz dziękujemy!

Tak jak zwykle to robimy, przygodę zaczynamy od wizyty w informacji turystycznej. Mamy mapki i informację co, gdzie, dlaczego i po co. Teraz spokojnie możemy iść skorzystać z internetu. Jako, że z darowanego hasła może skorzystać tylko kapitan, my jesteśmy zmuszeni do używania boleśnie wolnego, ale darmowego łącza w jachtklubie. Zagląda tutaj każdy, kto na wyspę przybył żaglówką, a przypływa ich tu rocznie tokoło 70 – ciu. Już po 5 minutach czuję się jak w domu, zwłaszcza dzięki przemiłej dziewczynie, która opiekuje się tym miejscem. Najbardziej zaskakującym jest zadziwiająca wielkość biblioteczki. Cała ściana zawalona jest książkami, ale nie byle jakimi. Jest wiele ciekawych pozycji, a zasada jak w każdym takim miejscu – bierzesz jedną, zostawiasz jedną. My wymieniamy jakiś serial na DVD (zgarnięty w Tahiti, ale i tak nie obejrzany, gdyż żadne z 3 komputerów na jachcie nie miało napędu) na książkę, w której opisane są losy nazistowskiej myszy w postaci komiksu. Możecie się śmiać, ale to dzieło wygrało nagrodę Pulitzera.

Zwiedzanie dzień pierwszy

Nie można całego dnia spędzić siedząc na internecie?! Ależ oczywiście że można, i mało tego, chciałoby się, ale taka wyspa jak Niue warta jest każdych poświęceń. Zbieramy nasze cztery litery z wygodnego jachtklubu i ruszamy. Wyciągamy kciuka i w drogę. Autostop w pierwszą stronę nasz rozpieszcza. Jedno, drugie, trzecie auto. 100% skuteczności przy przejeżdżającym samochodzie co 5-10 min. pozwala nam zobaczyć jeszcze tego dnia kilka bardzo fajnych miejsc turystycznych. Zaczynamy od jaskini, która jako pierwsza atrakcja po kilku dniach żeglugi robi druzgoczące wrażenie. Ja zawsze lubiłem jaskinie, sztolnie i wszystkie inne dziury, które można penetrować. Odwiedziłem m.in. najgłębszą jaskinię jury Krakowsko – Częstochowskiej, a takzę spędziłem noc w namiocie w kamieniołomie na zgrupowaniu speleologów. To co tutaj zobaczyłem odjęło mi całkowicie mowę, a jest to tylko namiastka tego, co można odwiedzić mając odpowiedni sprzęt. Potrzebna jest jednak wodoodporna latarka, której ja nie posiadam. Jaskinie te prowadzące w tych miejscach są na szczęście w większości dobrze oświetlone przez słońce, które wbija swe promyki do środka szczelinami i rozświetla te miejsca wystarczająco.

Pierwsze wrażenia – druzgoczące.

W niektórych miejscach do pomocy zainstalowane są liny. Trzeba też czasem uważać na głowę.

Tak to mniej więcej tam wygląda. Jest tego dużo.

Miejsce docelowe naszego pierwszego spaceru. Termometr leży i odpoczywa.

A ja chodzę i penetruję każdą dziurkę 🙂

Chodząc po następnych atrakcjach zauważamy prysznic. Stojący na widoku, tuż przy drodze prysznic z mydłem i świeżą wodą. Jest to rzecz dość rzadko spotykana, całkiem praktyczna i miła dla osób, które nie miały czasu w pośpiechu rano się umyć. Toalety są za to przy każdym miejscu, w którym warto się zatrzymać chociaż na chwilę. Zawsze są one czyste i wyposażone w papier i mydło. Muszę też wspomnieć, że jak na tak malutkie państewko jakim jest Niue, jestem niesamowicie zaskoczony ładem jaki tu panuje. Kraj wygląda na bardzo dobrze zorganizowany, czysty, schludny i praktyczny. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem.

Siala la, siala la, myyydełko faaa!

Zatrzymując się po chwili w kolejnych miejscach takich jak plaże, przepiękne naturalne baseny, czy wielka szczelina z wodą (chasm) spotykamy Nowozelandczyków wypatrujących wieloryby. Miejsc z ustawioną lornetką na ocean można znaleźć co najmniej kilka i jest to spowodowane szlakiem tychże ssaków prowadzącym tuż obok. Zatrzymujemy się na chwilkę by porozmawiać i poszukać tych zwierząt wychylających się ponad powierzchnię wody. Nie trwa to długo i już po kilku sekundach mamy okazję zobaczyć czarne kropki pojawiające się i znikające w Oceanie. Jak dla mnie, pomimo iż jest to kolejna atrakcja, z której Niue słynie, to jest to jedno z najgorszych zajęć na jakich chciałbym przeznaczać swój ograniczony niestety czas. Płetwa w górę, płetwa w dół, mała fontanna wypuszczona grzbietem, i tak w kółko. Nuda.

Czytaj również:  Wyspy Cook’a – po drugiej stronie globu

Ostatnim tego dnia odwiedzonym przez nas miejscem jest coś co nazywane jest przez miejscowych Talava Arch. 30 minutowy trekking, który przy końcu przez jaskinię prowadzi do łuku. To miejsce jest przepiękne i wróciliśmy do niego jeszcze dnia następnego.

Chasm.

Baseny.

Niue – dzień drugi

Kapitan załatwił już większość swoich spraw i drugi dzień pobytu chce spędzić na zwiedzaniu. Zaprasza nas do przyłączenia się, a my bardzo chętnie korzystamy z tej propozycji. Mamy wynajęte auto i możemy jechać gdzie tylko chcemy. Dzień jednak zaczynamy od spraw migracyjnych. Wczoraj się zameldowaliśmy, dziś już musimy się wymeldować. Po wszystkich koniecznych formalnościach zaczynamy wspólnie z Johnem wycieczkę po wyspie. Zaczynamy w monopolowym, gdyż dostaliśmy cynka od innych żeglarzy, że warto się wybrać na bezcłówkę. Zakupy kończymy z kilkunastoma zgrzewkami browarków i produktami typu „empire vodka” (pozdrawiamy mojego Nie-koleGę, który zafundował ten napój, by wypić jego zdrowie… będziesz zdrowy… oj będziesz :D) Z całej tej radości zapominamy o zakupie mleka, ale to nie ma najmniejszego znaczenia przy całym asortymencie, który właśnie nabyliśmy. Dla porównania cen: bagietka kosztuje 5 $, mleko 3 $, piwo 0.8 $, 1 l. wódki 15 $ (o dziwo na Pacyfiku nie widziałem jeszcze mniejszej butelki). Wybór jest chyba jasny i nie trzeba go nikomu wyjaśniać.

Teraz już musimy się spieszyć tylko do Talava Arch, w którym byliśmy dzień wcześniej. Pośpiech spowodowany jest pływami. Mamy szansę zdążyć na odpływ, który umożliwi nam podejście bliżej do łuku i zarazem wejściem do okolicznej jaskini. Taki widok robi na mnie wrażenie kolejny raz i jakbym poszedł tam jeszcze 20 razy, to za każdym z nich wstrzymywałbym oddech z zachwytu. W odróżnieniu od ostatniego dnia nie jesteśmy sami, a oprócz Johna i nas jest jeszcze wielu innych turystów. Nie przeszkadza nam to jednak w niczym. Jest po prostu pięknie.

Talava Arch.

Talava Arch i my.

Wkrótce jedziemy dalej odwiedzając kolejne atrakcje turystyczne. Jakaś jaskinia, ładny widoczek, a nawet coś czego się nie spodziewa żaden z nas: wystawa sztuki nowoczesnej to kolejne miejsce, w których się zatrzymujemy. Wystawione na świeżym powietrzu „śmieci” składające się w całość. Ogólnie nie jestem fanem takiej sztuki i nie mam duszy artystycznej, ale pierwszy raz zostałem takimi dziełami na prawdę zachwycony.

Niuański program lotów kosmicznych.

Kolejnym miejscem po Talava Arch, które jest wyszczególnione jako miejsce do którego trzeba zajrzeć jest Togo Chasm. Żeby tam dotrzeć, trzeba pokonać 45 min. drogi na piechotę, ale jest na prawdę warto. Końcówka trekkingu prowadzi przez wieżyczki z martwej rafy koralowej. Wyglądają one jak stalagnaty rozrzucone jeden koło drugiego i ciągną się wybrzeżem jak okiem sięgnąć. Zbliżając się do brzegu stają się one coraz wyższe, a z czasem przeradzają się w tunele. Takim tunelem dochodzi się do „chasm’u” czyli szczeliny wypełnionej wodą. Nie jestem zbyt uzdolniony literacko, by być w stanie opisać chociaż trochę tego piękna jakim uraczyło mnie to miejsce, ale całe szczęście mogę sobie pomóc paroma zdjęciami.

Czytaj również:  Indonezja – trzęsienie ziemi na Lombok oraz turystyczne Bali.

Latamy chwilę dronem w tym przepięknym miejscu, ale na zwiedzanie kolejnych nie mamy już wiele czasu, bo termin wypożyczenia samochodu dobiegł końcu. Zatrzymujemy się jeszcze w dwóch miejscach, zaglądamy do sklepu i wracamy.

Droga do Chasm’u.

Drabina w dół, a na dole jak na obrazku u samej góry 😉

Miejsce docelowe – Chasm.

Tak to wygląda z góry. My stoimy gdzieś w tej szparze.

Gdy John z Termometrem latają dronem ja penetruję kolejne dziurki i znajduję m.in coś takiego.

Pakujemy zapasy, tankujemy wodę i wyruszamy w drogę do Tongi. Podczas żeglugi mijamy drugi najgłębszy rów o głębokości przekraczającej 10 km, a także dokonujemy skoku w czasie przekraczając międzynarodową linię zmiany daty. O przygodach, które nas tam czekająły będziecie mogli przeczytać już wkrótce w następnym poście.


Facebook Comments