Fidżi – niesamowici ludzie i ich gościnność
Pierwsze wrażenia z tego kraju są niesamowite i nigdy nie zostaną zapomniane. Podpływamy do brzegu i cumujemy. Do łódki podchodzi kilku mężczyzn, wyciągają gitarę i zaczynają śpiewać piosenkę, której motywem przewodnim jest słowo „bula”, czyli tutejsze przywitanie. Przez cały pobyt w tym państwie te cztery litery wypowiadane w bardzo przyjemnym tonie słyszymy setki razy, a zawsze towarzyszy im uśmiech i dużo pozytywnej energii.
Fidżi
Fidżi jest tongijską nazwą tego regionu świata (składającego się 322 wysp + niezliczonej ilości małych wysepek), która została przejęta przez Europejczyków. Rdzenni mieszkańcy, którzy ukształtowali swoją kulturę na bazie polinezyjczyków, melanezyjczyków i mieszkańców mikronezji nazywają to miejsce Viti. Vitańczycy przybyli tutaj już w 1500 r. p.n.e. z Vanuatu i Wysp Salomona, by w 500 r. p.n.e. z braku dobrej agrokultury zaczęli dogłębnie poznawać znaczenie słowa: kanibalizm.
W oczy rzuca się różnorodność ludzi. Prawie połowa ma tutaj rysy hinduskie. Ich dziadkowie zostali sprowadzeni przez Brytyjczyków do uprawy trzciny cukrowej za czasów kolonizacji, by w czasach dzisiejszych stać się mniejszością osiągającą 40% populacji tego kraju, która sięga niemal 1 mln mieszkańców. Różnica między rodzimymi Fidżijczykami a Hindusami jest ogromna i zauważalna od pierwszego momentu. Podczas, gdy rdzenni mieszkańcy bardzo szanują swój czas, ale zarazem wykonują najcięższe obowiązki, Hindusi pracują znacznie więcej, ale nie zawsze można to nazwać pracą (szponcą, kręcą, często mataczą, kłamią byle tylko zyskać, a przysłowie mówi, że są wstanie sprzedać własną matkę). Taki rozkład demograficzny musi przynieść wiele spięć. Zamach na rząd jest tutaj niemal na porządku dziennym. Parlament obalony może być siłą i nie towarzyszą temu żadne protesty. Obecny rząd podobno został wybrany demokratycznie, ale mało kto w to wierzy. Napięcia można wyczuć w kwestii etnicznej. Niekiedy są one nie widoczne, czasem można je zauważyć już po kilku zdaniach. Ale wróćmy do nas.
Zatrzymujemy się w marinie. Już drugiego dnia pobytu Ladoga jest wyciągnięta z wody, a nasz kapitan załatwia robotników, którzy zrobią wszystkie potrzebne i warte wykonania prace. Robi to w pośpiechu, gdyż kolejnego dnia o 5-tej rano opuszcza nas na tydzień i leci do Europy. My zostajemy z długą listą rzeczy do zrobienia, lub nadzorowania. Większość z nich jednak się przedłuża, a sam tydzień ucieka nam bardzo szybko. Do powrotu Johna nie jest skończona nawet połowa prac, co nie zachwyca specjalnie naszego kapitana. Zaraz po nim przylatują także jego rodzice, a my po krótkim przywitaniu, zostawiamy ich samych i wybieramy się na trip dookoła wyspy.
Vivi Levu
Vivi Levu jest największą spośrod wszystkich 322 wysp należących do Fidżi. Nazywana przez mieszkańców pozostałych „Lądem Głównym” (Main Land). Jest ona dla nich centrum świata (pytali nawet jak duża jest moja wyspa – Polska, z której pochodzę). Może się to wydawać nieco śmieszne dla ludzi bardziej wyedukowanych, którzy zdają sobie sprawę z tego, że centrum całego świata, a nawet wszechświata znajduje się w Bukownie. Dookoła Vivi Levu prowadzi droga, którą można podzielić na dwie części: Drogę Króla i Drogę Królowej. Panie mają pierwszeństwo, więc na drugą stronę wyspy jedziemy południową stroną, by dojechać do stolicy – Suvy. Autostop idzie bardzo gładko i już po paru szybko zatrzymanych samochodach i kilkudziesięciu kilometrach łapiemy transport z Peter’em, który nie tylko, że zawozi nas do stolicy, to zaprasza nas też do siebie na nocleg. Samo miasto wydaje się dla nas ogromne (jest to subiektywna opinia, gdyż nie byliśmy w mieście od bardzo dawna), ale trochę wyludnione ze względu na dzień tygodnia, którym jest niedziela. Większość atrakcji takich jak muzeum okazuje się być zamknięta, więc pozostaje nam zwiedzanie centrum i parków. Największym zaskoczeniem są jednak drzwi do katedry, które także nie chcą się przed nami otworzyć. Na wysokości zadania staje centrum handlowe, w którym znajdujemy tłumy ludzi…
Czekając na naszego hosta odpoczywamy na ławce, a do naszej rozmowy wtrąca się Tui – mieszkaniec stolicy. Swego czasu pracował on jako sprzedawca w sklepie i dostarczał prezerwatywy większości prostytutek w mieście, z którymi przeprowadził wiele rozmów. Zna on życie nocne w Suvie dużo lepiej niż przeciętny mieszkaniec. Dzieląc się z nami wszystkimi informacjami bez cenzury, dowiadujemy się o przekrętach, rabunkach (wszystko to samo co u nas. Dlaczego? Bo skuteczne), czy o ladyboy’ach, których tutaj nie brakuje. Pokazuje nam nawet palcem człowieka, który wygląda na bezdomnego, ale tak na prawdę pracuje dla rządu. Z bliska widać, że ma ładnie przyciętą brodę i jest bardziej zadbany, niż mogłoby się to wydawać z daleka, skąd wygląda jak totalny obdarciuch. Od słowa do słowa przegadujemy wspólnie parę godzin i lądujemy na herbatce u Tui w domu. Jest to malutki domek na obrzeżach w rejonie, który można nazwać – nieciekawym. Dom jest niesamowicie mały, ale my dostajemy zaproszenie tylko na ganek, który ma może 2 m. kwadratowe. Jesteśmy przywitani przez całą rodzinkę. Oprócz herbatki ugoszczeni zostajemy ciastem i często tutaj jadanym daniem chińskim. Czas ucieka szybko i robi się późno, a my ciągle musimy znaleźć dom Peter’a, więc jesteśmy zmuszeni do przerwania miłej atmosfery.
Po wizycie w tak skromnym domku posklejanym z desek trafiamy do willi, gdzie dla zwierząt zatrudniana jest niania, czyli ze skrajności w skrajność. Przed snem przysiadamy jeszcze na chwilę na herbatką. Tutaj nasuwa się małe podsumowanie charakteru Fidżyjczyków, z którymi niezależnie od stanu i majątku zawsze jest o czym porozmawiać. To właśnie sprawia, że ten kraj będę wspominał tak dobrze! Następnego dnia, po smacznym śniadaniu udajemy się jeszcze raz do miasta, które jest tego dnia dużo bardziej żywe (mamy poniedziałek). Nie mamy jednak dużo czasu i jeszcze przed południem wychodzimy na wylotówkę, która poprowadzi nas przez drugą część wyspy Drogą Króla.
Vivi Levu można podzielić geograficznie na część suchą i mokrą, ze względu na pasaty, które przynoszą wilgotne powietrze zawsze od jednej strony. Górzysty teren w trakcie jazdy zmienia się więc bardzo szybko z klimatu sawannego do tropikalnego, co mogliśmy zauważyć już jadąc w pierwszą stronę Drogą Królowej. Jadąc natomiast „Drogą Króla” możemy oglądać niesamowity las, którego korona pokryta jest czerwonymi kwiatami. Nie jest to jednak największą atrakcją tej części wyspy, a są nią jak na całym Fidżi – ludzie! Ci tutaj mieszkają w malutkich, zapomnianych przez świat wioskach, a zaproszenie do pierwszego domu dostajemy na pace samochodu, który zaoferował nam podwózkę. Dom, czyli cztery ściany postawione gdzieś w górach i przykryte dachem, z zewnątrz mogą odstraszać, ale sprawiają jeszcze ciekawsze wrażenie od środka. Jego właściciel – 52 letni mężczyzna mieszkający tam z żoną rzucił swoją szkołę i zakończył edukację w wieku 12 lat, by zabrać się za połów ryb. Jego braki edukacji można zauważyć niestety już na pierwszy rzut oka, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, gdyż jego serce jest na prawdę wielkie. Herbatkę zaparzoną ze świeżych liści drzewa i traw zerwanych z jego ogródka (chyba najlepsza jaką piłem kiedykolwiek w życiu) spożywamy wraz z krakersami na podłodze, ponieważ w tym domu nie istnieje taki przedmiot jak stół. Bieda zawitała w ten rejon dawno temu, ale ludzie mimo wszystko wyglądają tutaj na szczęśliwych. Siedząc we trójkę zaczynamy posiłek od modlitwy, a żona i jej koleżanka siedzą w tym czasie z boku. Jest to tradycja, której fanem nigdy nie zostanę – kobiety czekają, aż mężczyźni skończą, by móc dostać „resztki”. Jest ona praktykowana co prawda tylko w czasie, gdy do domu przybywają goście, ale i tak mi się bardzo nie podoba.
Następnego stopa łapiemy dość szybko, a na kolejnych wioskach wzbudzamy niemałe poruszenie. W jednym miejscu, po opuszczeniu samochodu musimy przespacerować jakiś kilometr. W tym czasie z każdego zakątka słyszymy „bula” wykrzykiwane zza krzaka, płotu, okna – z miejsc, z których bym się tego nawet nie spodziewał. Większość tych ludzi macha do nas ręką gestem zapraszającym. Zatrzymujemy się w dogodnym miejscu do łapania stopa, a z każdej strony już podbiegają do nas ludzie. Po 20 sekundach ja jestem zapraszany do jednego domu, a w tym samym czasie Termometr jest zapraszany do innego. Z innych miejsc ciągle zbliżają się do nas ludzie, by móc nas poznać i ugościć u siebie! Raz podana ręka nie zostanie prędko puszczona, a żadna wymówka wysłuchana. My niestety nie możemy skorzystać już z żadnego zaproszenia, gdyż nagli nas czas i wsiadamy do pierwszego nadjeżdżającego samochodu, który zatrzymuje się już po niecałej minucie od całego zajścia. Siedzimy na pace, a każdy kto nas zauważa przejeżdżających przez jego tereny, przerywa swoją pracę by móc nam tylko pomachać i krzyknąć „bula!”. Gdy kierowca zatrzymuje się na chwilę, by zapytać o cenę bananów nie wychodząc nawet z auta, przy nas siedzących na pace już podchodzą ludzie, by się przywitać, podać rękę i nie chcieć jej puścić. Wyjeżdżając z gór ta atmosfera diametralnie się zmienia i życie wraca do normy. Autostop jednak działa dalej wyśmienicie i nawet w nocy łapiemy podwózkę za podwózką, by wieczorem dojechać pod samą marinę, gdzie czekają już na nas John ze swoimi rodzicami.
Napompowani po ostatnich przeżyciach pozytywną energią szybko zostajemy ochłodzeni, gdyż John po zjebce od swojej mamy za zaniedbanie łodzi, wyżywa się zwalając winę na nas. Oczywiście wszystko jest spotęgowane ciągle trwającymi pracami prowadzonymi przez zleceniodawców, które uniemożliwiają utrzymanie porządku. Przyjmujemy jednak zjebkę z pochylonymi głowami, gdyż faktycznie ostatnie tygodnie mieliśmy duży luz. Zabieramy się do pracy, szorujemy pokład, czyścimy sufity, toaletę i wszystko inne przez następne parę dni.
Mana
Niewiele dalej od Lądu Głównego znajduje się wysepka Mana, na której zatrzymujemy się na jedną noc. Rodzice kapitana skupieni są na nurkowaniu, a tutaj znajdują miejsce, w którym mogą wynająć sprzęt i spróbować tego ciekawego sportu w tym zakątku świata. My na samej wyspie mamy tylko chwilę. Torujemy sobie własną ścieżkę na najwyższy szczyt, skąd możemy podziwiać krajobraz, by już chwilę później musieć wracać. Czas na nowe rejony Fidżi.
Yasava
Grupa Yasava to kilkadziesiąt wysp, które wyróżnione są w przewodnikach jako jedno z najważniejszych do odwiedzenia miejsc. Naszym pierwszym przystankiem jest wyspa Yanuya. Podczas gdy kapitan z rodzicami zostają na jachcie, my udajemy się na małe zwiedzanie. Podpływając na dinghersie jesteśmy już z daleka wypatrzeni przez lokalsów, a po lądowaniu od razu zaproszeni do domu. Kilka minut rozmowy doprowadza do tematu sevu sevu, którego jeszcze nie odbyliśmy, ale do którego jesteśmy przygotowani. Jest to tradycja nakazująca nowo przybyłemu odwiedzenie szefa wyspy i wręczenie mu kavy w zamian za przywitanie i błogosławieństwo. O kavie i jej niepowtarzalnym smaku pisałem już w poprzednim poście o Tondze. Tak jak i tam, tutaj na Fidżi także mówią o swoim wyrobie jak o typowym tylko dla nich, najmocniejszym i najlepszym. Jak dla mnie to lepiej nie oceniać, a nawet nie zbliżać do ust bez przymusu (chociaż wiecie jak jest… wystarczy, że ktoś zaprosi i się skuszę). Tymczasem z naszą małą paczuszką udajemy się do szefa, który wita nas z uśmiechem. Zaraz po wręczeniu kavy zaczyna on ceremonię, która polega na wyrecytowaniu jakiś słów w języku fidżyjskim, oraz klaśnięciu w dłonie kilka razy w trakcie – jest moc! Informujemy o naszych zamiarach wspięcia się na górę i nie spędzamy z nim zbyt wiele czasu. Dostajemy natomiast małych czarnych przewodników, do których dołączają znajomi, a cała grupka powiększa się. Mamy zaszczyt z nimi oglądać zachodzące słońce, ale nie możemy zostać ani chwili dłużej, gdyż lepiej pokonać rafę jeszcze z światłem dziennym. Na do widzenia dostajemy zaproszenie na piknik następnego ranka.
Niemal punktualnie o godzinie 8-mej, podczas gdy ja zabieram się za przygotowanie śniadania, do Ladogi podpływa mała łódka i zgarnia nas ze sobą na pobliską wyspę, paręset metrów oddaloną od Yanuya’i. Na ląd wychodzimy ja, Termometr, Lave i jej dwójka synów: Semi i Tumba. Lave pokazuje nam swoje wyroby – pamiątki, które ku mojemu zdziwieniu są w bardzo rozsądnej cenie i dobrej jakości. Nawet Termometr decyduje się na zakup naszyjnika zrobionego z kokosów i jakiś nasion poniżej 30 zł. Potem chwila spaceru, rozłupywanie znalezionych fidżyjskich orzechów w cieniu, czy zbieranie drewna na opał. Lave wzięła ze sobą owoc chlebowy, cebulę i tuńczyka, ale tak jak my z domu wyszła w pośpiechu i nie zabrała ze sobą zapałek. Wszyscy próbujemy swoich surwiwalowych zdolności usiłując wywołać zapłon za pomocą ocierania się o siebie patyków, ale jedyne co osiągamy to swąd palonego drewna. Jest to tym bardziej śmieszne, że chwilę później zauważam tłumy ludzi odwiedzających sąsiednią wyspę oddaloną od nas o około 200 metrów. Na pytanie po co oni tam przyjeżdżają dostaję odpowiedź, że jest to prywatna wyspa na której został nakręcony film „Poza Światem” (Castaway) z Tomem Hanksem w roli głównej. Kto oglądał ten wie jaka jest zależność z tym, że przed chwilą próbowaliśmy rozpalić ogień samymi patykami (dla ciekawych: nie, nie widzieliśmy nigdzie Wilsona podczas żeglugi w okolicy). W momencie, gdy dociera do mnie ta informacja, wyspa od razu zaczyna wyglądać znajomo i dokładnie tak jak w filmie, tylko z tą różnicą, że otoczona jest wieloma innymi i wcale nie małymi kawałkami lądu. Oglądanie jej jednak nie rozwiązuje naszego problemu – dalej nie mamy ognia. Z ratunkiem nadchodzi przepływająca w pobliżu kajakiem kobieta, która usiłuje złapać kilka ryb. Posiada ona zapałki i jest w zasięgu naszego krzyku. Jesteśmy uratowani i możemy ugotować owoc chlebowy w ognisku. Oprócz niego zajadamy się tuńczykiem wymieszanym z cebulą i namą. Nama to tzw. morskie winogrono, do którego podobne jest tylko w wyglądzie (jest o wiele mniejsze, ale zielone kuleczki śmiało mogą przypominać winogrono). W smaku natomiast nie przypomina niczego, czego mogłem do tej pory w swoim życiu próbować. Jest OK, szału nie robi, pasuje do tej kombinacji w jakiej go spożywamy. Po posiłku zbieramy jeszcze całe duże pudło namy, co zajmuje nam trochę czasu, ale w przerwach uprawiam wrestling z Semim i Tumbą siłując się z 10-cio latkami w wodzie. Południe już za nami, a transport właśnie nadchodzi. Jest tylko jeden problem. Zostawiliśmy drewno na opał w miejscu, gdzie właśnie przebywa para, która wydała kupę pieniędzy, by spędzić chwilę na bezludnej wyspie podczas swojego miesiąca miodowego (dzięki nam nie jest już taka bezludna, ale oni chyba o tym nie wiedzą). Cała sytuacja wygląda jednak tak, jak to sobie można wyobrazić: „yyyy sory…. my tu drewno na opał zostawiliśmy….to tego… powodzenia”. Podejrzewam, że nie są tym za bardzo zachwyceni, ale co najważniejsze nie przeszkadzamy im w żadnych „ambitnych czynnościach”.
Z Lave’ą jesteśmy już umówieni na wieczorną herbatkę, ale gdy tylko dostajemy podwózkę na jacht to dowiadujemy się, że kapitan już od dawna na nas czeka. Wyruszamy więc w pośpiechu.
Następne wyspy tej grupy zwiedzamy jeszcze szybciej. Waya, czyli kolejna wyspa, gdzie schodzimy na ląd wydaje się bardzo przyjazna. Szybkie sevu sevu i godzina spaceru przed nami. Zaproszenia na imprezę i obiad musimy odmówić, bo nie ma czasu. Lecimy dalej. Naviti – tutaj snorkeling robi dobre wrażenie. Termometr znowu porywa się na głęboką wodę, a ja muszę mu ratować skórę. Lecimy dalej. Kilka mil dalej miejsce, które słynie z niebieskiej laguny – nawet nie schodzimy na ląd. Lecimy dalej. Kolejnej wyspy nawet nazwy nie znam, ale zrzucamy kotwicę na niewiele więcej niż godzinę. Mamy tu dużo szczęścia, gdyż wyszczególniona jako jedno z najważniejszych do odwiedzenia miejsc jaskinia jest na ogół płatna 55 dolarów. Kłódka jest otwarta i nie ma nikogo. Warto jest się tutaj zatrzymać – polecam. Lecimy dalej, ale tym razem żegnamy się z grupą Yasava i dopływamy nocą do maleńkiej wyspy Yadua.
Na Yadua zatrzymujemy się także tylko na chwilę. Razem z Termometrem udajemy się na brzeg kajakiem i znajdujemy ścieżkę, którą moglibyśmy przejść na drugą stronę. Nie jest ona jednak zbyt czytelna, więc gubimy ją parę razy, a ostatecznie decydujemy się wrócić. Jesteśmy na jachcie sami, bo kapitan z rodzicami popłynęli posnorkelować. Pijemy kawkę, a tuż po ich powrocie dostajemy informację, że musimy spróbować tego wodnego sportu w tym miejscu. Jest spektakularnie – mówią i okazuje się że mają rację.
Vanua Levu
W dosłownym tłumaczeniu z języka fidżyjskiego „Vanua Levu” oznacza wielkie miejsce. Powierzchniowo jest to faktycznie duża wyspa, ale jej populacja jest stosunkowo bardzo mała. Największe miasto to Labasa z populacją 24 tys., podczas gdy reszta to miasteczka i wioski nie przekraczające 5 tys. mieszkańców. Na wycieczkę po Vanua Levu przydałoby się parę dni. My dostajemy tylko jeden, ale wykorzystujemy go najlepiej jak potrafimy. Wyciągamy kciuka i ciśniemy przed siebie, odwiedzając wioskę za wioską. Widoki są bardzo ładne, ale tak samo jak na Vivi Levu, najlepsze wrażenie na nas robią ludzie tutaj mieszkający. Co chwilę wołają nas na przerwę krzycząc ”take a rest” (odpocznij sobie) zapraszając do siebie na szklankę wody, lub herbaty. W miejscowości Lekuta odwiedzamy nawet szkołę. Jeden z pracowników tłumaczy nam wszystko, oprowadzając po klasach i przerywając lekcje za co dzieci nas kochają. Jest to bardzo wesoły, edukujący i miły trip po wyspie, ale kończy się równie ciekawie. Musimy być rano z powrotem na jachcie, jednak postanawiamy jeszcze noc spędzić w namiocie w miejscowości, gdzie Ladoga jest „zaparkowana”. Dla nas naturalna decyzja, ale dla miejscowych bardzo ciężka do zrozumienia, gdy słyszą że jesteśmy z jachtu (widocznego gołym okiem), ale chcemy sobie tutaj pod daszkiem rozbić namiot. Jest to daszek szpitala, a pracownik kolejnej zmiany w nocy ze strachu przed ordynatorem, budzi nas i z całym namiotem zgarnia do środka. To jest pierwszy i mam nadzieję, że ostatni poranek, w którym budzę się w szpitalu. Idąc na keję zostajemy jeszcze zgarnięci na herbatkę i zaczynamy dzień bardzo pozytywnie. Dużo jednak wątpliwości budzą u nas wiadomości, które dostajemy zaraz po powrocie na Ladogę. Kapitan musi wkrótce wracać do Europy, a my musimy zdecydować, czy wysiadamy na Fidżi, czy pomożemy mu przeprawić się do Nowej Zelandii. Wymarzone Vanuatu i Nowa Kaledonia muszą poczekać.
Wracamy powoli do mariny Vuda, zatrzymując się po drodze kilka razy na kotwicy, każdej nocy przy wybrzeżu Vivi Levu. Na miejscu spotykamy jeszcze Andrzeja – 72-letniego żeglarza, który mieszka i podróżuje na swoim jachcie od kilkunastu lat. Zna on Pacyfik jak własną kieszeń. Pomimo wielu przygód, jakie miał okazje przeżyć w swoim życiu, jest jedną z najbardziej pesymistycznie nastawionych do życia osób, jakie miałem okazję poznać. Można powiedzieć, że jego motywy stały się bardzo jednoznaczne. „Tam nie ma nic wartego do zobaczenia. Tutaj też nie. Nie warto tam żeglować. Trzeba tylko pić gorzołkę i czekać na śmierć” – filozofia Andrzejowa. My natomiast pomagamy mu trochę uporać się z jego komputerem, ale nie mamy na to zbyt wiele czasu. Musimy wracać na łódkę, by pożegnać się z rodzicami Johna i przygotować jacht do nie łatwej przeprawy – zdecydowaliśmy płynąć do Nowej Zelandii!
Jeden z trudniejszych odcinków w mojej karierze żeglarskiej przez nami. Trzymajcie kciuki i do usłyszenia wkrótce.
Ciekawostki
Autostop na Fidżi należy do jednego z najłatwiejszych na całym globie. Sami Fidżyjczycy mówią, że zabieranie autostopowiczów mają we krwi. Trzeba jednak być czujnym, bo od czasu do czasu kierowca może prosić o równowartość pieniężną kosztu biletu autobusowego (chodzi o społeczność Hinduską – Fidżyjsko).
Na Fidżi jest niemal niezliczona ilość wysp. Wiele z nich jest prywatnych, tak jak ta na której został nakręcony „Castaway”. Do dziś zarabia ona na siebie przez odwiedzającą ją turystów. Najpopularniejszym jednak biznesem jest hotelarstwo, którego rekordy bije wyspa należąca do Redbull’a. Jedna spędzona tam noc kosztuje 6000$. W zamian można podobno oczekiwać spokoju.
Tonga góruje w statystykach najgrubszych ludzi, jednak tak jak wszystkie wyspy na południowym Pacyfiku, Fidżi także stoi wysoko w tym rankingu. Według naszego kolegi Tui faceci tutaj lubią grube kobiety. Po pierwsze prawdopodobnie umieją gotować. Po drugie łatwo je zadowolić – wystarczy zrobić kanapkę. Po trzecie są na tyle leniwe, że nie trzeba ich zapraszać do łóżka, gdyż z niego nie wychodzą.
W 2016 roku Fidżi zdobyło pierwszy w historii medal olimpijski (i do tego złoty!) w rugby. Impreza po finale nie miała końca, a rząd uhonorował nawet zawodników 7-mio dolarowym banknotem, który jest dzisiaj normalnie w obiegu.
Rok temu tereny Fidżi zostały zdewastowane przez huragan, który został uznany za najsilniejszy w historii pomiarów (prędkość wiatru sięgająca 320 km/h). Wyspy zostały zdewastowane, domy rozerwane, plony zniszczone. Wszystkie ceny poszły w górę, ale Fidżyjczycy dalej chodzą uśmiechnięci i zadowoleni nie narzekając ani przez chwilę na swój los.
Kanibalizm należy w jakimś stopniu do kultury i tradycji tej cywilizacji. Został on zniesiony i zakazany w XIX w. Miejscowi mówią, że każdy mógł zjeść każdego jak tylko miał ochotę. Do dziś sprzedają narzędzia, które kiedyś służyły do zabijania ludzi w tym celu. Kapitan nabył taką pamiątkę… Mam nadzieję że nie ma zamiaru jej użyć.
Zapraszamy do naszej galerii zdjęć z Fidżi, a także do obejrzenia odcinka, który dla Was przygotowaliśmy:
Facebook Comments