Wietnam


Wietnam jest państwem szybko rozwijającym się, więc spodziewam się bogactwa w porównaniu do krajów, w których przebywaliśmy w ostatnich miesiącach. Słyszane po drodze opinie dają ogromne oczekiwania. Zobaczmy zatem jak to wygląda – zaczynajmy.

Wietnam

Wietnam jest socjalistyczną republiką z ponad 90 milionową populacją. Od początku w oczy rzucają się czerwone komunistyczne flagi z sierpem i młotem, ale system ten jest odczuwalny tylko w sferze światopoglądowej. Gospodarka jest bardziej wolnorynkowa co pozwala na dobry rozwój państwa.

Pierwsze wrażenia z Wietnamu są dziwne. Krajobraz nie zmienia się znacząco, lecz ludzie zachowują się całkowicie inaczej. Po przekroczeniu granicy od razu odczuwam, że mają oni „charakterek”, a podczas powitania lub podziękowania nikt się nie kłania w pół (w przeciwieństwie do pozostałych krajów Azji Południowo Wschodniej). My musimy się szybko odzwyczaić tego nabytego nawyku i zacząć podawać rękę jak to zwykliśmy robić w naszej kulturze.

Wietnam ze względów historycznych i geograficznych łatwo podzielił się na północ i południe. Komunistyczna północ zwyciężyła z bardziej ludnym południem wprowadzając ideologiczne zmiany. Muszą jednak dawać ustępstwa w południowym regionie, by uniknąć buntu. Tym sposobem łatwo tutaj zacząć biznes od początku nawet bez okazywania jakichkolwiek dokumentów dla władzy. Gdy jednak zatrudniasz już więcej niż 10 osób lub Twoja działalność staje się „sieciówką”, nadchodzi biurokracja i podatki. Do państwa należą największe spółki zaczynające się na „Vin” lub „Viet” (np. Vinmart – sieć sklepów spożywczych). Mają one dużą przewagę nad konkurencją ze względu na praktyki monopolistyczne rządu i prawnie mogą zniszczyć wschodzącą firmę zagrażającą ich interesom. W życiu codziennym nikt tego nie zauważa.

Wietnamczycy są uznawani za bardzo patriotycznych i nacjonalistycznych. Kochają swój kraj stawiając go często ponad wszystko. Od ludzi słyszymy ostrzeżenia, żeby nie wdawać się w żadne bójki z lokalsami, gdyż Wietnamczyk zawsze stanie za swoim (osobiście szanuję taką postawę). Dla obcokrajowców są jednocześnie bardzo mili, uprzejmi i z ciekawości zapraszają do rozmowy racząc przy tym serdecznym uśmiechem.

Sajgon / Ho Chi Minh

„Ale Sajgon” to polskie powiedzenie kojarzące się z całkowitym bałaganem. Takie właśnie są nasze oczekiwania przy wjeździe do tego miasta, ale szybko zmieniamy zdanie, gdyż miasto jest dużo bardziej zadbane niż się tego wcześniej spodziewaliśmy. Wąskie uliczki przy których można zjeść, wypić kawę lub kupić cokolwiek ukazują klimat prawdziwego Wietnamu. Dzielnicę, którą można nazwać „sajgonem” znaleźć jednak ciężko. Jedynym elementem, który pasuje do tego określenia jest ruch drogowy (tak jest w całym kraju). Samochody wyprzedają na trzeciego, motory często jadą pod prąd, a kolory świateł drogowych są tylko dla ozdoby. Przejście przez pasy okazuje się nie małym wyzwaniem.

Ho Chi Minh to jedno z wielu imion komunistycznego wietnamskiego agenta specjalnego, które stało się nazwą największego miasta Wietnamu. Lokalnie używa się jednak częściej starej nazwy. Można znaleźć pełno produktów, lub firm z wplecionym słowem „Sajgon”.

My w Sajgonie spędzamy parę dni i zatrzymujemy się u sympatycznego Krzyśka, który mieszka na 49 –piętrze (ostatnim) nowego wieżowca. Jest to bardzo ładna dzielnica z pięknym widokiem z balkonu na miasto. Z naszym gospodarzem bardzo szybko łapiemy wspólny język. Jest on pracownikiem polskiego rządu w Wietnamie i zajmuje się wraz z kolegami pomocą dla firm chcących tutaj zainwestować. Nie jest to takie łatwe zadanie ze względu na podejście Wietnamczyków do przyjezdnych ludzi. Zazwyczaj, na początku mieszkaniec Wietnamu będzie chciał Cię oszukać. Po paru spotkaniach (np. przy kolacji) i kilku rozmowach podejście to jednak się zmienia. Żeby zawrzeć tutaj z kimś „deal” trzeba najpierw zostać jego kumplem, co nie dotyczy interesów Wietnamczyk – Wietnamczyk.

Krzysiek zaprasza nas na grilla. Są tam Polacy, ludzie z jego pracy, oraz ich odpowiednicy ze Słowacji i Czech. Jest bardzo przyjemnie, ale my wizę mamy krótką i już następnego dnia jedziemy dalej.

Czytaj również:  Wyspy Towarzystwa – część II – Bora Bora i pożegnanie z Polinezją

Droga do Hoi An

Autostop nie działa zbyt dobrze. Wyjeżdżamy z Sajgonu i trafiamy na niekończące się miasteczka – nie ma tutaj zieleni. Wszędzie tylko beton, cegły, domy, sklepy, szkoły, zabudowania i bez przerwy ciągnąca się setkami kilometrów aglomeracja. Dużo trzeba chodzić, wylotówka nigdy się nie pojawia, a my pokonujemy dziennie 200 – 250 km. Dużym plusem okazują się tutaj miejscowi. Są ciekawscy, próbują być pomocni, a jak siedzą wieczorem w knajpie to zaproszą na lokalny bimber. Takich procentowych smakołyków ciężko odmówić, a translator pomaga mocno w komunikacji, by dogadać się przy trunku. Raz kupując nawet kanapkę na śniadanie jesteśmy niemal zmuszenia do takiej degustacji.

Hoi An

Hoi An jest popularną miejscowością, w której przeważa architektura kolonialna z XVIII w. Pieniądze z turystyki moim zdaniem zostały dobrze zainwestowana w kolorowe farby i ich dobre rozplanowanie. Lampiony, oświetlenie i wszelkiego rodzaju elementy sprawiają, że to miejsce jest ładne i warte odwiedzenia. Najlepiej wygląda ono podczas „złotej godziny”, oraz tuż po zmroku. W przeszłości był plan całkowitego wyburzenia Hoi An przez komunistów. W jego obronie stanął jednak nasz rodak Kazimierz Kwiatkowski, a jego imieniem (jako lokalnego bohatera) nazwany jest dzisiaj plac w tym mieście.

Wynajmujemy rowery i wybieramy się na przejażdżkę po wyspach na rzece, co okazuje się świetnym pomysłem. Jest pięknie, a my odwiedzamy m.in. stary bambusowy most, czy świątynię w kształcie statku. Na koniec dnia spotykamy się ze świeżo przybyłymi „Mordełami”, czyli Kasią i Marysią. Zabieramy je na bagażniki i jedziemy na plażę! Mamy sobie dużo do poopowiadania.

W takiej ładnej turystycznej miejscowości często spodziwam się trudności ze znalezieniem noclegu na dziko. Idziemy zatem do monastyru, gdzie mnich wita się z nami uśmiechem na twarzy i wielkim zdziwieniem co my tu robimy. Jest pełen podziwu naszej podróży i mówi, że do tej pory żaden turysta nie przyszedł tu z pytaniem o spanie (tym razem to my jesteśmy bardzo zdziwieni). W ciągu ostatnich 4 lat był tu tylko jeden Argentyńczyk, który pomagał w budowie i nosił cegły. Dostajemy od mnicha klucze, własny pokój, szafkę, wodę i zaproszenie na pyszne śniadanie.

Droga do Hanoi

Wybieramy drogę przez góry prowadzącą środkiem kraju. Ze względu na serpentyny jest ona niestety bardzo rzadko uczęszczana i można odnieść wrażenie, że jedynymi pojazdami tutaj są skutery. Początek nie idzie nam najgorzej, dopóki nie trafiamy do ostatniej wioski przed najdłuższym odcinkiem na trasie bez cywilizacji. Teraz mamy do przejechania prawie 100 km do następnego skrzyżowania. Jest godzina 15, a do zmroku przejeżdża tylko jedno auto. Po nieudanych próbach szukamy noclegu, a nocleg znajduje nas.

Podczas gdy my pijemy kawę podchodzi lokals i mówi że jest policjantem oraz że chce zobaczyć nasze paszporty. Nie ma jednak swojej legitymacji, więc może zobaczyć co najwyżej ich zdjęcie na telefonie. Zaprasza nas on ze znajomymi do małej budki przy urzędzie miasta (który swoją drogą przypomina bardziej opuszczony budynek – squot). Jeden z jego kolegów przynosi zgrzewkę browarów, a inny z czasem jedzie po miejscowy trunek. Jest to 35 % wino ryżowe w plastikowej jednorazówce. Smakuje średnio, ale ochotniczym wojskowym (jest tu coś takiego – „żołnierz wolontariusz?”) wchodzi jak złoto. Cały wieczór spędzamy z kieliszkiem i translatorem w ręku.

Kolejny dzień pod względem autostopu nie zaczyna się wcale lepiej i do południa przejeżdżają 3 samochody. Żaden z nich nie jest chętny do zatrzymania się, więc Termometr informuje mnie, że wraca. Ja chcę jeszcze próbować do 15-tej (24 h w tej wiosce), lecz rezygnuję o 14:10. Zagaduję się wtedy z białasem na motorze, a przed nosem ucieka mi ciężarówka – ona by mnie zabrała! Wracam, więc na główną drogę i gonię Termometra.

Zatrzymuje mi się tir z 3 sympatycznymi kierowcami, którzy jadą prosto do Hanoi. Mają kabinę w której za pasażerami są dwa łóżka i szafa. Można się wyciągnąć w każdą stronę, a ja nigdy wcześniej nie widziałem w tirze tak wielkiej przestrzeni. Z drzemką na materacu droga zlatuje bardzo szybko, a nad ranem dojeżdżam do stolicy.

Czytaj również:  Kambodża

Hanoi

Hanoi jest stolicą kraju i zarazem drugim największym miastem Wietnamu (po Sajgonie). Miasto jak miasto, stolica jak stolica – nie ma tutaj niczego, co by nas zachwycało. Jedynym wyjątkiem jest nasz host Ngoc, który jest małym, pozytywnym wietnamskim 25 latkiem. Prowadzi on biznes – sprzedaje kanapki. Ma jednak do tego bardzo dobre podejście, a jego „Buyme banhmi” to smaczne tradycyjne przekąski, które mają się stać kiedyś rozpoznawalne na całym świecie. Szczerze życzę powodzenia!

W muzeum narodowym zastajemy zamkniętą klamkę, więc skupiamy się na przygotowaniach do zimniejszych temperatur. Ja nabywam buty i skarpetki, gdyż ostatnio miałem takie na stopach kilka miesięcy temu. Czas tutaj pochłania nam głównie zakup garniturów. Jest to największa inwestycja w całej tej podróży – szyty na miarę z włoskiego materiału (wełna i kaszmir).  Zamówienie, przymiarki i odbiór to kilka wizyt i sporo spacerów. Waham się jednak ciągle, czy to słuszna inwestycja. Wysyłamy je pocztą do Polski, a ja swój zobaczę ponownie dopiero za pół roku.

Ha Giang

Ha Giang jest kolejną turystyczną miejscowością, w której wysiadamy z tira i idziemy na kolację. Przy papierosku poznajemy dwie autostopowiczki z Polski – Kasię i Kasię (łatwo zapamiętać). Są to mega sympatyczne dziewczyny, więc integrujemy się do 3 na ranem. One idą do hostelu, a my szukamy swojej miejscówy. Znajdujemy budynek w budowie i wspinamy się po windzie towarowej (niezbyt bezpieczne). Już na drugim piętrze woła nas pracownik, którego najwyraźniej obudziliśmy. Ku naszemu zdziwieniu nie jest na nas zły, a na domiar pokazuje nam palety i rozstawioną nad nimi moskitierę. Śpimy jak zabici.

Atrakcją jaką tu zaplanowaliśmy jest wycieczka na motorkach. Tego dnia pogoda nam nie sprzyja i całe szczęście przesuwamy wypad o jeden dzień, gdyż w tym czasie zjawiają się Mordeły wraz z nowo poznanym Kubą. Mamy już ekipę 7 osobową, a każdy ma jeden „piździk” dla siebie. Wyjątkiem jesteśmy my z Termometrem, bo dla oszczędności bierzemy jeden na dwóch. Ja jestem kierowcą, on operatorem kamery. No to jedziemy!

W całej tej ekipie tylko Kuba ma jakieś pojęcie o motorach i wie jak na nich jeździć (mamy półautomaty). Już pierwszego dnia zaliczamy 6 wywrotek, kilka zadrapań i siniaków. Najbardziej spektakularna jest oczywiście nasza, gdy na stromym podjeździe konieczna jest redukcja do 1. Przez ułamek sekundy jedziemy na jednym kole, lecz już chwilę później śmiejemy się i zbijamy pionę za tak spektakularne wystąpienie.

Sama trasa jest przecudowna, a za każdym zakrętem szczęka opada coraz niżej. Jest przepięknie! Kręta dziurawa droga nie pozwala jechać zbyt szybko, a my co chwila zatrzymujemy się i podziwiamy widoki. Tego nie da się opisać słowami, więc udowodnię Wam to zdjęciami.

Po 3 dniach jazdy na motorkach wracamy do Ha Giang, gdzie spotykamy jeszcze Paulinę i Mateusza z którymi stopowaliśmy razem w Kambodży. Z taką ekipą trzeba odpowiednio się pożegnać. Spotykamy się na boisku, a gdy zapasy się kończą z pomocą wychodzą Wietnamczycy w zamkniętym już barze. Przelewają nam z 20 litrowego baniaka jakiś płyn. Nie wiemy co to, ale kopie.

Dzień kolejny to pełen relaks, a „radość na kredyt” z poprzedniego wieczoru daje się we znaki. Ze smutkiem żegnamy się z większością ekipy. Cieszę się, że miałem okazję poznać tych ludzi i mam nadzieję na kolejne spotkania. Z Kasiami plany nam się jeszcze jednak pokrywają i jedziemy we czwórkę to Sapy.

Sa Pa

Sa Pa to super turystyczna miejscowość słynąca z pięknych widoków, tarasów ryżowych i lokalnych „autentycznych” wiosek. Pierwsze wrażenia z tego miejsca nie powalają nikogo z całej naszej czwórki. Na każdym rogu ktoś nas zaczepia oferując taksówkę lub jakiś nocleg, a ceny za wszystko są dużo wyższe niż w innych regionach kraju. Żyjąc wciąż widokami z Ha Giang oczekujemy powtórki. Trzeba się jednak najpierw wyspać.

Czytaj również:  Niue – jedna z najmniejszych nacji świata

Idziemy do monastyru by porozmawiać z mnichami. Zamiast z nimi rozmawiamy z ich 17 letnim wychowankiem, który zapewnia nas o możliwości noclegu za darmo. Gdy jednak „szef” odrzuca ten pomysł, jest mu bardzo przykro i przemyca nas na budowę (piętro świątyni jest w remoncie). Rozkładamy się na podłodze przy wielkim buddzie przykrytym plandeką. Silna burza w nocy wraz z przeciekającym dachem budzi nas kilka razy, a o 4:40 nad ranem przychodzi nasz młody „padawan” i prosi, byśmy się zwijali. Przestraszony 17 latek boi się przypału od mnichów, których on nie posłuchał przyprowadzając nas tutaj. Kasia grając na czas (złota dziewczyna) i rozmawiając z nim na translatorze potrafi ugrać jeszcze pół godziny snu dla reszty. Ostatecznie wychodzimy bocznymi schodami na paluszkach jakby co najmniej groziła nam śmierć, jeśli nas ktoś przyłapie.

Niewyspani i zmęczeni wsiadamy na wypożyczone motorki. Drogi są tutaj w znacznie lepszym stanie, a ciągłe zakręty i dobra nawierzchnia sprawia samą jazdę bardzo przyjemną. Widoki są ładne, lecz w porównaniu do tych z Ha Giang nie robią już takiego wrażenia. Tradycyjna wioska okazuje się być bazarem (za który trzeba zapłacić 70 k dongów, ale my wchodzimy boczną ścieżką po polach ryżowych), a najbardziej „autentyczne” są tam 3 panie, które motykami orają pole (zapłacone mają za bezsensowne oranie tego samego kawałka ziemi przez cały dzień). Miasteczko i okolice rozczarowują nas i gdyby nie towarzyszące nam kompanki byłoby wręcz nudno. Teraz już jednak i z nimi się żegnamy – wiza już wygasa. Czas jechać do Chin!

Coś na koniec

Kawa! Kawa! Kawa! … Kawa w Wietnamie jest przepyszna, najlepsza na świecie i ogólnie ąę.  Serwuje się ją w dość niestandardowy sposób. Gdy na dnie szklanki czeka już mleko zagęszczone, to kawa do niego dołącza kapiąc bardzo powoli z filtra w kształcie małej metalowej filiżanki. Proces ten może chwilę trwać (może denerwować), więc dodatkowo zwykle serwowana jest też herbata. W trzeciej szklance (oprócz kawy i herbaty) jest jeszcze lód. Taka przyjemność może kosztować między 10 k – 50 k dongów w zależności od regionu kraju jak i knajpy (1 PLN = 6 k dongów).

Otwarcie biznesu w Wietnamie jest bardzo łatwe. Pomimo panującego komunizmu małe firmy nie podlegają żadnym kontrolom ani podatkom. Nasz kolega z Hanoi – Ngoc powiedział, że jest to możliwe w firmie do 10 osób lub gdy jest jej tylko jeden oddział. To jest oczywiście tylko teoria. W praktyce ludzie nie rejestrują nawet większych działalności.

Już na sam koniec posta – skrót rozmowy z policjantem, który zatrzymał mi się na stopa. Jako pracownik rządowy nie ma on prawa opuścić Wietnamu nawet do sąsiadujących krajów. Używa on couchsurfingu, by poznawać chociaż ludzi z innych zakątków świata. Ma też wielką motywację by awansować, gdyż jako oficer będzie miał już więcej praw i możliwość wyjechania zagranicę. Na pytanie o jego religię natomiast odpowiada tak: „Moją religią jest jedyna słuszna panująca partia komunistyczna, czyli właściwie wyznaję marksizm i leninizm…” Po chwili już ze zniżonym głosem dopowiada: „… ale tak naprawdę to głęboko w sercu jestem buddystą”.

Opuszczamy komunistyczny Wietnam i jedziemy do komunistycznych Chin. Zasłyszane opowieści o tym drugim kraju wcale nie zachęcają nas do wjazdu. Obyśmy się pozytywnie zaskoczyli!


Facebook Comments