Indonezja – trzęsienie ziemi na Lombok oraz turystyczne Bali.


Przebywamy w Indonezji od paru tygodni i wydawałoby się, że już jesteśmy przyzwyczajeni do lokalnej kultury. Zmieniając wyspy, wydaje się natomiast, że trafiamy do kolejnych, innych światów. Na Bali można spotkać unikalną kulturę z odłamem hinduizmu występującego tylko tutaj, na Lombok natomiast doświadczamy trzęsień ziemi i zostajemy na trochę dłużej, by pomóc poszkodowanym. Zacznijmy jednak od początku.

Lombok

Lombok jest drugą najczęściej odwiedzaną wyspą w Indonezji, na której zazwyczaj można spotkać wielu turystów, ale nie kiedy my tutaj przebywamy. Trafiamy w to miejsce niecałe 2 tygodnie po trzęsieniu ziemi, które zabiło do tej pory prawie pół tysiąca ludzi i pozbawiło 150 tys. osób dachu nad głową. Podczas  pierwszych dni naszego pobytu wstrząsy zdarzają się niemal codziennie, ale nie są już tak groźne. Chcemy więc odwiedzić osoby w potrzebie i zaoferować naszą pomoc.

Hostkę znajdujemy już w niecałe 3 minuty, lecz po dotarciu na miejsce robi się trochę niezręcznie. Cała ulica żyje jak jedna wielka rodzina, nie zważając na wiarę (żyją tu muzułmanie, katolicy i hindusi), co jest bardzo ciekawą mieszanką. Osoba, która nas tu zaprosiła jest muzułmanką, ale tak naprawdę jest też tutaj tylko gościem, a ze względu na religię nie może nas przyjąć. Upiera się natomiast, że musimy zostać i umieszcza nas w domu swojej sąsiadki. Nie możemy nikomu powiedzieć, że znamy się z couchsurfingu, gdyż sąsiedzi pomyślą, że znamy się… z tindera. W razie gdyby ktoś nas pytał to poznaliśmy się w galerii handlowej. To nie jest jednak najdziwniejsze. Nasza hostka mieszka tutaj, gdyż została nawiedzona przez demony, a to miejsce zalecił jej egzorcysta (islamski odpowiednik), który ją co jakiś czas odwiedza (rozwinięcie tej historii w podsumowaniu Indonezji i zjawiskach paranormalnych).

Z całą ekipą tej ulicy wybieramy się do miejsc zniszczonych trzęsieniami. Nie czujemy się jednak zbyt potrzebni. Jeździmy z podarunkami od indonezyjskiego towarzystwa fotografów dla ofiar. Oprócz przeniesienia kilku paczek i uściśnięciu paru dłoni uśmiechamy się głównie do aparatu. Jedziemy jeszcze na chwilę relaksu na przepiękną plażę i wracamy do domu, gdzie skomlący pies zawiadamia nas o trzęsieniu (pies zaczyna szczekać przed tym zdarzeniem – lepiej usunąć się z budynku i wyjść na ulicę). Od trzech tygodni sejsmografy zanotowały tu ponad 600 wstrząsów z czego ponad 30 było odczuwalnych przez człowieka. Nie wszystkie jednak są szkodliwe.

Spod takiego gruzu ciężko wyjść całemu.

Zawalonych domów jest setki tysięcy i robi to przerażające wrażenie, jak się jedzie drogą i dookoła wszędzie gruz.

Wiele budynków wciąż stoi i z tego ludzie cieszą się najbardziej. Najszczęśliwsze są jednak dzieci, które nie do końca rozumieją, co się tutaj stało i jak wielkie straty spowodował kataklizm.

Wolontariat

Teraz wiemy już, że w trzęsieniu ziemi zginęło prawie 500 osób, tysiące leży rannych w szpitalach, a około 350 tys. osób zostało bez dachu nad głową. Chcąc pomóc bardziej ofiarom kataklizmu znajdujemy na couchsurfingu Rizkę i Ahmada, którzy przekształcili swój hotel na darmową noclegownię dla wolontariuszy. Jest nas tutaj łącznie prawie czterdziestu. Przepakowujemy worki przysłane z różnych regionów Indonezji, pakujemy paczki, czy zbijamy bilbordy, które potem stoją w wiosce oznajmiając o punkcie pomocy. Dla mnie najtrudniejsze jest rozpoznanie tutejszej odzieży, gdy trzeba ją posegregować na męskie i żeńskie. Wzory i kroje nie są dla mnie jasne, a do tego dochodzą hidżaby i inne materiały służące do modlitwy zarówno islamskiej jak i hinduskiej. Z tym wszystkim potem ruszamy w teren. Rozdajemy przygotowane zapasy, oraz często zostajemy na dłużej, by pomóc gotować, lub zabawiać dzieci.

Najbardziej podstawowy produkt – ryż. Roznosimy w masowych ilościach.

Dochodzą do tego wszystkie inne produkty zarówno żywnościowe, jak i kosmetyki czy lekarstwa.

Mycie garów po wspólnym obiedzie w namiocie w dzień Indonezyjskiej niepodległości.

Gry i zabawy z dziećmi.

Oglądając zniszczenia i poziom życia w niektórych wioskach oraz zmotywowani Waszymi komentarzami na facebook’u postanawiamy zorganizować zbiórkę pieniężną. Okazuje się ona sukcesem i przekracza nasze oczekiwania. Wysyłacie nam niemal 8 tys. złotych, które jak najszybciej wypłacamy i zamieniamy na najbardziej potrzebne produkty. Są to: ryż, jajka, leki, produkty higieniczne (mydło, pampersy itp.), plandeki na zbudowanie tymczasowych domów, zbiornik na wodę 1100l, kuchenka polowa, a także jakieś zeszyty i długopisy, by dzieci mogły się uczyć. Same zakupy także mnie zaskoczyły, a to dla tego, że Indonezja jest tania i można kupić niemal dwukrotnie więcej w tej samej cenie, niż byłoby to możliwe w Polsce. Po zrobieniu zakupów, grupujemy produkty i rozwozimy je do poszkodowanych wiosek, wybieranych zarówno przez nas jak i przez innych członków drużyny wolontariuszy. Po rozwiezieniu wszystkiego, często bawimy się też z dziećmi, budujemy nowy namiot (bambus + plandeka), a także ruszamy na zwiady, by znaleźć najbardziej potrzebujących.

Najciekawszym takim zwiadem jest dla mnie wypad na motorach do wiosek, do których nie ma drogi i nie da się dojechać samochodem. Ludzie tam wydają mi się dużo silniejsi – szybciej poradzili sobie z sytuacją, pomimo cięższych warunków. Gruz jest lepiej uprzątnięty, a mieszkańcy mają jakby szersze uśmiechy na twarzach, nawet jeśli najbliższe źródło z wodą to rzeka kilkaset metrów w dół, po stromiźnie 20-30 stopni. Ludzie śmieją się, że to tylko wymówka dla dzieci, bo nie ma sensu iść się tam kąpać skoro jak wrócą, to znowu będą cali spoceni. Wraz z Bellą – wolontariuszką, z którą właśnie odbyłem ten zwiad, przekonujemy ekipę o konieczności poprawienia tamtejszej higieny. Plan budowy toalety oraz dostarczenia paru produktów zaakceptowany, lecz my już w tym uczestniczyć nie będziemy. Najwyższy czas ruszać dalej na Bali.

Robimy zakupy!

Zakupy teraz tylko przewieźć do „bazy”, przepakować i odwieźć dla potrzebujących.

Wioska, która dzięki Wam, ma się teraz o wiele lepiej.

W międzyczasie pobytu w noclegowni dla wolontariuszy wydarzają się też ważne rzeczy nie związane z pomaganiem. Pierwszą z nich jest trzęsienie ziemi o sile 6,9 w skali Richtera. Wszyscy w tym czasie uciekają na zewnątrz budynku, a połowa ludzi dalej się „trzęsie”. Jest to dziwne uczucie i uznałbym je nawet za przyjemne, gdybym siedział właśnie na środku polany. Sprawa wygląda troszkę inaczej, gdy nad głową ma się kilka ton betonu, z których wydobywa się głuchy, potężny dźwięk. W tym momencie dom, w którym człowiek mieszka i który uważa za własne schronienie, nagle staje się jego największym wrogiem, który może przynieść bardzo bolesną śmierć. Współczuję tego strachu przed wejściem do własnego domu ludziom mieszkającym w nim całe życie. Tę noc wszyscy spędzamy na zewnątrz i śpimy pod gołym niebem.

Oddajemy swoje namioty kobietom, a sami śpimy pod gołym niebem.

W podróży problemy żołądkowe zdarzają się częściej, niż jak przebywa się w jednym miejscu. Indonezję zaliczam do krajów, w których turysta jest bardziej narażony na biegunkę. W tym miejscu przytrafia mi się najgorsza ze wszystkich dotychczasowych. Przez 58 h nie jem nic, dusząc się z gorąca lub trzęsąc z zimna na zmianę. Nie daję za wygraną – wciskam w siebie drożdżówkę i znajduję aptekę. Mówię, że potrzebuję czegoś silnego, antybakteryjnego na biegunkę. Trzy panie konsultują się ze sobą i przynoszą mi pudełeczko, które jest jakimś suplementem diety. Proszę o coś mocniejszego, ale kolejna paczka ma ten sam napis. Upieram się, że potrzebuję coś naprawdę mocnego, a one przynoszą antybiotyk. Chociaż nie jestem fanem tego typu leku i używam go tylko, gdy jest taka konieczność, to wiem, że taka właśnie nadeszła. Cena nie jest wysoka, bo niecałe 7 zł za paczkę – 10 tabletek. Mając jednak wątpliwości co do poznanych aptekarek, sprawdzam w internecie ten lek. Jest on stosowany głównie przy złośliwych, ciężkich i rzadkich zapaleniach płuc, a także dla osób z HIV’em, którzy mają bardzo osłabiony system immunologiczny. Co prawda jest tam też mowa o leczeniu przy problemach jelitowych, lecz informacja, że lek ten został zakazany w większości krajów świata ze względu na zbyt częste i niekontrolowane efekty uboczne, zachęca mnie do wstrzymania się z jego użyciem. Cały problem żołądkowy, z czasem sporo mniejszy, ciągnie się za mną przez tydzień. Ustępuje dopiero na następnej wyspie dzięki lekarstwom od żeglarza, którego znacie, a my właśnie spotkamy go na Bali.

Ostatniego dnia pobytu idziemy na wesele w tradycyjnych muzułmańskich strojach. To zdjęcie z Rizką – naszą hostką, wspaniałą osobą, która bezinteresownie poświęciła swój hostel dla pomocy innym. P.S. Termometra buty nie są tradycyjnym obuwiem. To typowe termometrowe buty weselne.

A tutaj jesteśmy świadkami jak powstaje mięso halal w święty dzień muzułmański.

Bali

Bali to jedna z najczęściej odwiedzanych wysp świata, która jest kompletnie różna od reszty Indonezji. Często nawet w prasie można zauważyć błąd, w którym Bali przedstawiane jest jako kraj. Ma to w sobie ziarnko prawdy, ale tylko umownie. Przeważa tutaj religia hinduska (różniąca się od tej w Indiach i będąca jednocześnie unikalną). Architektura jest całkowicie inna niż ta, jaką do tej pory gdziekolwiek widziałem. Niemal każdy dom posiada wieżyczkę do modlitwy, a kamienne rzeźby widać dosłownie wszędzie. Przedstawiają one przeważnie zwierzęta: małpy, jaszczurki, goryle i inne. To miejsce ma swoją magię, a atrakcji turystycznych starczy na parę tygodni zwiedzania.

Bali – całkiem inny świat, inna kultura, inni ludzie, inna religia.

W kraju „muzułmańskim”, w regionie w ogóle nie podobnym do reszty.

Promostopem dopływamy do Bali wczesnym rankiem. Pierwsze wrażenia nie są jednak zbyt przekonujące. Z każdego rogu wybiega do nas jakiś człowiek, krzycząc i przekonując, że musimy wsiąść do jego taksówki. Odchodzimy kawałek dalej myśląc, że jesteśmy już bezpieczni od takich naganiaczy i dla bezpieczeństwa wchodzimy do kawiarni zamawiając kawę. Podczas, gdy sączymy ten trunek i relaksujemy się, podchodzi do nas z ulicy człowiek informując nas o tym, że… jest taksówkarzem i może nam zaoferować dobrą cenę. Jak już udaje nam się go spławić, podchodzi do nas właściciel kawiarni i ku naszym zdziwieniu oferuje nam… taxi… My nie możemy pojąć, że widząc wcześniejsze odmowy ciągle próbują nam wmusić swój transport, a oni wydają się nie rozumieć, że my go nie chcemy. Wychodzimy stąd mocno zniesmaczeni ich podejściem oraz brakiem chwili spokoju od naganiaczy. Mamy jednak szczęście, bo własnie z promu wyjeżdżają ciężarówki, a jedna z nich zatrzymuje się na widok naszych kciuków.

Czytaj również:  Chiny – życie pod okupacją, czyli Sinciang i Ujgurzy.

Pierwszym punktem zatrzymania jest marina Benoa, gdyż właśnie tam zacumował kapitan John. Jest to osoba, z którą żeglowaliśmy przez 6 miesięcy z Panamy do Nowej Zelandii, a teraz po 11 miesiącach spotykamy się znowu. Jest to mega dobre spotkanie, a kapitan gości nas niemal po królewsku przepysznym obiadem, który przyrządza jego nowa załogantka. Propozycja płynięcia z nimi już następnego dnia do Singapuru wydaje się bardzo kusząca, jednak opuszczenie Indonezji w takim momencie byłoby niemałym grzechem. Jest natomiast duża szansa, że spotkamy się znowu w Tajlandii, za parę miesięcy (skąd będziemy mogli z Johnem płynąć przez Ocean Indyjski i kanał Sueski aż do Czarnogóry, ale…hmm… droga lądowa też wydaje się bardzo ciekawa). Ja jestem jednak przekonany, że jak nie tym razem, to następnym na pewno jeszcze się gdzieś w świecie znajdziemy. John zamiast myśleć tylko o kończeniu swojej żeglugi dookoła świata, to dodatkowo planuje dalszą trasę i kolejną rundkę, a jego mapa z planami wygląda bardziej niż imponująco.

Już się nie mogę doczekać następnego spotkania 🙂

Couchsurfing na Bali, jak i w całej Indonezji działa bardzo dobrze. Z kilku zaakceptowanych requestów wybieram osobę, która na profilu od razu pisze o swoich mentalnych problemach (dwubiegunowe zaburzenia osobowości) i o tym, że generalnie to „nienawidzi ludzi”. Termometrowi też się podoba ta opcja, więc wbijamy do niej z niemałym zaciekawieniem. Mamy szczęście, gdyż w czasie naszego pobytu ma swój „dobry humor” i okazuje się mega sympatyczną osóbką. Zostajemy u niej kilka dni zwiedzając wspólnie kilka atrakcji, ale wyspa ma ich do zaoferowania o wiele więcej.

Skuter

Mając miejsce zaczepienia jakim jest dom naszej przesympatycznej hostki Loran, postanawiamy zrobić z niego bazę wypadową i wypożyczyć skuter na 5 dni, by zwiedzić jak najwięcej. Za 60 tys. rupii (około 16 złotych) na dzień dostajemy niezbyt silną maszynę. Jazda ulicami jednak nie wymaga tutaj dużego silnika, gdyż większość czasu spędza się w korkach lawirując pomiędzy samochodami, motorami i krawężnikami. Początki są dla mnie dość stresujące, ale dość szybko przekonuję się do tego chaosu. Tutaj nikt nie zwraca uwagi na przepisy drogowe i każdy wciska się tam, gdzie tylko znajdzie miejsce. Nieraz jadąc około 25 km/h (porywająca prędkość), motocykliści wciskają się na odległość 10-20 cm przed przednie koło. Przepisy drogowe dotyczą tutaj tylko kasku, którego i tak nie każdy używa (chociaż na Bali widać ich znacznie więcej, niż na innych wyspach) oraz zatrzymania się na czerwonym świetle. Na tym się one kończą, przynajmniej w praktyce. Na nieszczęście raz jesteśmy zatrzymani na standardową kontrolę przez policję, a mundurowy upiera się, że chce zobaczyć moje prawo jazdy, którego oczywiście nie posiadam. Nie mówię mu o tym wprost i grzebię w plecaku wyciągając dokumenty skutera, paszport i grając na czas, podczas gdy Termometr w tym momencie wyciąga kamerę i przejmuje uwagę policjantów. – „Nie możesz nas nagrywać”, – „Oczywiście, że mogę, jesteście osobami publicznymi”, i tak od słowa do słowa speszeni kamerą oficerowie odpuszczają i poganiają, byśmy odjechali stąd jak najszybciej. Jak się później dowiedzieliśmy, karą za brak prawa jazdy jest mandat w wysokości około 130 zł, co przy lokalnych cenach jest bardzo wysoką stawką.

No to sru.

Dzień zwiedzania pierwszy

O Bali nasłuchaliśmy się już sporo od miejscowych, zadając im niezliczoną ilość pytań. Najciekawszym jednak dla nas miejscem z opowieści wydaje się miejsce, w którym ludzie nie chowają zmarłych, tylko układają ich w pozycjach siedzących lub leżących. Ciała te spoczywają w takiej pozycji, aż znikną i nikt nie ma prawa ich ruszać. Aby się tam dostać, trzeba pojechać do wioski Trunyan. wziąć łódkę i przeprawić się przez jezioro. Wraz z Loran wyruszamy odwiedzić to miejsce, a nasza hostka z pomocą nawigacji w telefonie wyznacza nam trasę. Droga z czasem przeradza się w kompletny off road, a my nieraz musimy pchać skutery, gdyż nie mają one wystarczająco mocy, by podjechać pod tak stromą górkę. W innych miejscach natomiast podnosimy jednoślady, by wyciągnąć je z piachu. Termometr co trudniejsze momenty musi pokonywać na piechotę i jest nieraz w tym szybszy, niż my na skuterach. W jednym miejscu ślizgając się na żwirze i odbijając od kilku kamieni tracę równowagę i nie będąc na to przygotowany przewracam się robiąc sporą dziurę w kolanie. Nie ma tu możliwości przemycia rany, więc kończy się to dla mnie zakażeniem i antybiotykiem. Po kilku godzinach jazdy jesteśmy niemal 2 km od celu, co przy naszym tempie wydaje się ciągle daleko. Zagadujemy do mieszkańców pobliskiego domu i dowiadujemy się, że jest już za późno, aby zdążyć. Chcąc jednak sprawdzić jeszcze dla pewności czas dojazdu u mnie na mapie znajduję informację, że tą trasą nie da się przejechać nawet rowerem, a dotarcie tam jest możliwe tylko na piechotę (miejscowi mówią, że da radę motocrossem, ale na takich skuterach to tu jeszcze nikogo nie widzieli). Musimy zawracać, mimo iż zajechaliśmy już tak daleko (jak się później dowiedzieliśmy, to prawie wjechaliśmy na szczyt wulkanu). Powrót nie jest wcale łatwiejszy, gdyż już po paru kilometrach nagle okazuje się, że nie mamy hamulców (tylni rozregulowany, przedni przegrzany). Awaryjne hamowanie czterema podeszwami tym razem jest bolesne dla Termometra i jego crocsów. O ile dziura w dużym palcu zniknie (paznokieć zostawiony na asfalcie), to dziura w jego ukochanych butach będzie go bolała bardzo długo. Kolejne kilometry trasy mijają powoli, aż do pierwszego mechanika. Potem już sporo szybciej, ale nasze tyłki po 11,5 godzinach na skuterze są mocno obolałe. Nie poddajemy się i następnego dnia wyruszamy w inną trasę.

Czytaj również:  Laos

Dalsze zwiedzanie

Kolejne dni także mijają siedząc na skuterze. Wyruszyć w miarę rano, pojechać, odwiedzić parę pięknych atrakcji, wrócić i przyrządzić jakieś pyszne frytki. Drugiego dnia naszym głównym punktem jest wodospad. W tym momencie naprawdę zaczynam doceniać klimat tej wyspy i rozumieć, dlaczego tak wielu turystów do niej zmierza. Po schodkach schodzi się do szczeliny, a potem w płytkim strumieniu dochodzi do szerokiego wodospadu. Z sufitu zwisają korzenie na których można się trochę pobujać i miejsce to nazwałbym idealnym, gdyby nie tak duża ilość turystów.

Pod wodospadem w grocie.

Loran uczy Termometra latać.

Następnego dnia zaskakuje mnie jeszcze większa ilość białych turystów podczas odwiedzin w małpim lesie. Pomimo tak ogromnego turystycznego przepychu można nawet znaleźć dla siebie chwilę odosobnienia. Sam las jest przepiękny i jak dla mnie magiczny (może nadużywam tego słowa, ale nie znam innego opisującego taki klimat), a same małpy co najmniej ciekawe. Łapią one podaną rękę, a czasem nawet na nią wchodzą. Jedna z nich przysiada się do mnie, łapie za ramie i patrzy w tym samym kierunku na drzewa co ja. Czuje się jakbyśmy byli kumplami od zawsze… do czasu, gdy ktoś w okolicy nie zaszeleścił cukierkiem. Trzeba jednak pamiętać, że to małpa zawsze musi podejść do Ciebie pierwsza. Chcę jednego „ziomka” siedzącego na schodach przekonać, żeby wszedł na moje ramię. Szturcham go lekko palcem wskazującym i klepię się po barku. On do mnie podchodzi. Na początku myślę, że wie o co chodzi, ale potem jak zaczyna mnie gryźć to dociera do mnie, że on odebrał mój ruch jako atak. Całe szczęście nie jest to zbyt duży i silny okaz. Będąc w tym lesie trzeba jednak przede wszystkim uważać na błyskotki i wszelkie szeleszczące przedmioty. Stworzenia te potrafią nawet wskoczyć na człowieka i w momencie zerwać złoty kolczyk, bawiąc się nim potem i nie myśląc oddawać.

Z kumplem.

Taki o… las na Bali.

Czwarty dzień zaczyna się od dłuższego relaksu, bo przecież nie można jechać cały czas na pełnych obrotach. Za to wieczorem udajemy się do chyba najpiękniejszego miejsca na wyspie. Dojście do plaży zmusza nas do przejścia wydrążonymi w klifach tunelami, co robi na mnie ogromne wrażenie. Oglądanie zachodu słońca w tym miejscu to sama przyjemność.

Ludzie przyjeżdżają tu, by podziwiać zachód…

a ja, by nauczyć się robić warkoczyki 😛

Do Bali jednak nie przyjeżdża się, by podziwiać plaże, gdyż jest ich tu stosunkowo niewiele. Na tą wyspę turyści ciągną ze względu na jej klimat, który tworzy architektura i świątynie wpasowane w zielony i dziki krajobraz. Taki element jest naszym ostatnim punktem skuterowych przygód. Zaczynamy od mega popularnej świątynia, do której musimy jechać aż 3 godziny. Znajduje się tu brama, z której pochodzi wiele profilówek, a kolejka do robienia zdjęć przekracza liczbę 100 osób. Nie jesteśmy aż tak zdesperowani, aby zrobić sobie taką fotkę, natomiast z przyjemnością zachwycamy się drugą częścią świątyni. Powrót zajmuje nam więcej czasu, gdyż wybieramy drogę polecaną w Lonely Planet. Jest to szosa przez góry, przy której można podziwiać niesamowite pola i tarasy ryżowe. Jest niezwykle zielono, mniej turystycznie, a obrazy stąd zostaną mi w pamięci na bardzo długo.

Najwyższe wrota i super fotki.

To samo miejsce, tylko z widokiem w drugą stronę. Tutaj w kolejce na zdjęcie nie czeka 100, ale 5 osób.

Pola ryżowe, gdzieś w nieturystycznym miejscu.

To już koniec naszego zwiedzania Bali i czas jechać dalej. Trzeba znowu założyć plecak i wyciągnąć kciuki, by dojechać do miejsca, skąd będziemy mogli złapać promostop. Początek nie jest zbyt łatwy i musimy się sporo nachodzić, by wydostać z mega turystycznej Kuty. Im dalej, tym łatwiej, aż w końcu dostajemy się na Jawę.

Czytaj również:  Mjanma - zwiedzanie

Na koniec chcę Wam jeszcze powiedzieć, że turyści w większości przyjeżdżają do Kuty i jest to miasto bardzo przesiąknięte zagraniczną kulturą. Nie jest to miejsce do którego warto się udać (przynajmniej moim zdaniem). Dużo lepiej wybrać miasto Ubud jako bazę wypadową. W jego okolicach jest więcej atrakcji i można zaoszczędzić bardzo dużo czasu na transporcie. Ponadto łatwiej tam poczuć klimat i magię Bali. Do przyjazdu tutaj byłem sceptycznie nastawiony do tej wyspy, ale teraz już wiem, że można spędzić miesiąc czasu ciągle zwiedzając i nigdy się nie nudząc. Jeśli chodzi o gęstość atrakcji turystycznych i możliwości, to w mojej ocenie konkurować może z nią tylko południowa wyspa Nowej Zelandii, pośród miejsc które jak do tej pory odwiedziłem.

Jawa to najludniejsza wyspa Indonezji ze stolicą Dżakartą. Tam zaczyna się zmęczenie krajem, które potęguje się na kolejnej wyspie Sumatrze. Będą wulkany, przygody i szczęśliwe zakończenie.


Facebook Comments