Chiny


Chiny to najstarsza cywilizacja świata mająca na swych kartach historii niejedną czerwoną stronę. Po dziesiątkach lat upokorzeń i zmagania się z podstawowymi problemami odbiło się od dna. Obecnie rozwija się niezwykle prężnie, a po latach ciężkiej pracy ponownie stoi w światowej czołówce. Państwo Środka nie spoczywa na laurach i ciągle brnie do przodu. Spotykamy się tutaj z niezwykle odmienną od naszej kulturą, z której sami Chińczycy są bardzo dumni.

Jeszcze przed wjazdem do Chin szukamy opinii zarówno o państwie, jak i jego mieszkańcach. Informacje te są dość skrajne, lecz w większości nie zachęcają do odwiedzin.

Jesteśmy jeszcze w Wietnamie i właśnie idziemy na pożegnalne śniadanie wraz z ostatnią przepyszną wietnamską kawą (Chińczycy kawy nie piją, więc niestety będziemy zmuszeni, by zapomnieć o tym rarytasie na jakiś czas) – pora na granicę. Przejście nie sprawia nam żadnego kłopotu. Szybkie sprawdzenie dokumentów, parę pytań – możemy wbijać!

Dzień pierwszy

Przekraczamy granicę, a otaczający nas świat drastycznie się zmienia. Nie ma ulicznego jedzenia, ani nikogo sprzedającego na chodniku. Każdy kawałek budynku przy ulicy jest zapakowany ubraniami, kosmetykami i innymi produktami na sprzedaż. W przeciwieństwie do Wietnamu zarówno sklepy jak i wszystko wokół jest schludne. Na wylotówkę idziemy 6 km. Tutaj zaczyna się „z górki”.

O autostopie mówiono nam różne rzeczy. Niektórzy twierdzą, że jest to niemal niemożliwe, inni że 1000 km na dzień to nie problem. Nam z doświadczenia bliżej do tej drugiej opcji. Raz raz, jeszcze tego samego dnia przejeżdżamy 400 km. Z auta do auta, autostradą dystans zmniejsza się szybko. Kierowcy częstują wodą, są mili i próbują pomóc. Całe szczęście nie na siłę.

Późnym popołudniem zatrzymuje się 3 Chińczyków. W ich aucie  leci Dj Hazel – I Love Poland, a oni zapraszają nas na kolację. Na stole lądują pieczone kaczki, zupy i pełno warzyw. Wyżerka jakiej nie doświadczyłem już dawno – przepyszne. Na tym się nie kończy, bo zaraz dostajemy zaproszenie na imprezę, którego nie sposób odmówić. Stolik już zarezerwowany – jedziemy!

Nie ma czasu na zmianę ciuchów. W krótkich spodenkach, sandałach/crocsach i przepoconych koszulkach wbijamy do klubu. Mamy zarezerwowany stolik, własnego kelnera, dobrą ekipę i świetną muzykę. Sprzęt jest pierwszej klasy, a basy mimo, że dudnią w uszach to ich jakość zachwyca. Zaczynamy zabawę!

Na początek z wielką przyjemnością uczymy się chińskich gier pijackich. „Palec pod budkę”, raz, dwa, trzy – szklankę zerujesz Ty! Zamiast wódki pijemy piwo z małej szklaneczki, ale w bardzo małych odstępach czasowych. Wchodzi jak złoto, zwłaszcza gdy zachęcają nas do tego ładne Chinki, lub zaprzyjaźnieni Chińczycy. Po kilku „rundkach” idziemy na parkiet, który jest na resorach i rozrusza nawet największego sztywniaka, a światła oraz latające konfetti wprawią w dobry nastrój każdego. Nie da się usiedzieć na miejscu. Warto jednak przed imprezą zainstalować WeChata. Będziesz o niego poproszony wiele razy, lub będziesz żałować, że go nie masz, gdy ładna Chinka podstawi Ci QR Code ze swoim numerem, a Ty nawet nie będziesz mógł go zeskanować. Jednym słowem: Chińczycy umieją się bawić!

Nasz kierowca wygląda na zmęczonego. Zbieramy się mając w głowie tylko jedno pytanie: „a gdzie my teraz w tym mieście rozłożymy namiot?”. Jak na tutejsze standardy jest to małe miasteczko – około 600 tys. mieszkańców. On jednak rozkręca tutaj biznes hotelarski, a jeden z jego obiektów jest w końcowej fazie remontu.

Z samego rana jeszcze pożegnalna tradycyjna i jak zwykle przesmaczna zupa. Żegnamy się z naszymi kolegami z wielkim uśmiechem i nie wiemy jak im dziękować. Gospodarz nie chce od nas ani grosza, ani za jedzenie, ani za alkohol. W każdym razie pozdrawiamy serdecznie. Pierwszy dzień w Chinach zmasakrował nas pozytywnie!

Droga do Chengdu

Autostrada na zachodzie kraju prowadzi przez góry – jedzie się na zmianę mostem albo tunelem. Każde z nich, pojedynczo, może mieć nawet
długość, przekraczającą 10 km, ale autostop tutaj działa bardzo sprawnie. Trzeba przyznać, że Chińczycy mają infrastrukturę na najwyższym poziomie – potrafią budować! Kierowcy rzadko jadą szybciej niż 100 km/h, ale nawierzchnia pozwala na sporo więcej.

Masyw górski robi wrażenie, ale mając ciągle w głowie wietnamski Ha Giang, nie ma w nim nic spektakularnego. Dodatkowo te piękne widoki są oszpecone niezliczonymi budynkami, gdyż tutaj nawet w małym miasteczku stoją wieżowce.

Wbrew obawom, nocleg okazuje się bardzo łatwy. Na pierwszej stacji benzynowej kobieta z restauracji od razu mówi, żeby rozbić namiot przed wejściem. Mamy dach i nikomu tutaj nie przeszkadzamy. Budzi nas dopiero o 8:30 muzyka. Wychodzimy, a na parkingu kilka metrów od nas stoi grupa pracownic i robi rozgrzewkę. Niby taki normalny aerobik, ale z nutą komunistycznego aromatu. Zarówno w muzyce jak i w ruchach da się to odczuć.

Kolejnej nocy, gdy tylko pojawiamy się z plecakami na stacji, podbiega do nas kobieta . Prowadzi nas do restauracji, pokazuje sofy i informuje, że tu możemy bezpiecznie spać – jest wygodnie. Ciągle nie opuszczamy autostrady, a jedynym minusem takiej jazdy są ceny. Jedzenie jest drogie, a za talerz ze „szwedzkiego stołu” płaci się prawie 20 PLN. Na ratunek przychodzą zupki chińskie. Za parę złotych można ją kupić, zalać wrzątkiem i się najeść.

Chengdu

Chengdu to ogromne (jak na nasze standardy) ponad 10 mln miasto. Spoglądając na nie na mapie z góry, wygląda jak pajęczyna z okręgami połączonymi gwiazdą – są to autostrady i obwodnice. Sieć metra odciąża kilku-pasmowe drogi, więc korki są niezauważalne. Powtórzę się – infrastruktura robi wrażenie!

Czytaj również:  Życie na Kanarach 3

Kolejny raz nasuwa mi się do głowy słynny cytat Pana „Siary” Siarzewskiego: „Mają rozmach skur…”. Z obrzeży podjeżdżamy metrem i próbujemy się skontaktować ze znalezionym wcześniej hostem. Ja siadam na rogu ulicy, odpalam głośno muzykę w słuchawkach i gapię się na ludzi w ich codziennym trybie życia. Ktoś upuścił zakupy, koleżanki plotkują, tata bawi swoje dziecko, chłopak klepie swoją dziewczynę w tyłek, za co dostaje 'mukę’, jakiś gość próbuje splunąć, paskudząc przy tym samego siebie itd. Życie Chińczyków na moje oko nie różni się od naszego na pierwszy rzut oka… No może poza skośnymi oczami i ogólnym wyglądem.

Nasi gospodarze w Chengdu, to studiujący tu Rosjanin i jego dziewczyna Chinka – przesympatyczna para u której zatrzymujemy. 5 dni w Chengdu to zarówno dużo i mało czasu, gdyż atrakcje turystyczne są słabe i zatłoczone. Zwykle to tylko kawałki ulic z w cale nie długą historią (500 lat). O ile samo Chengdu jest bardzo stare (może mieć nawet z 6 tys. lat) to z tamtego okresu nie zachowało się nic.

Z Alexem i Rachel (naszymi hostami) wybieramy się na imprezę do ich znajomych. Są ludzie z całego świata i każdy przygotowuje coś do jedzenia. Naszymi mielonymi i koreczkami na zagryzkę cieszą się wszyscy, lecz najlepsze żarcie mamy szansę skosztować już ostatniego wieczoru naszego pobytu w Chengdu. Jest to tradycyjny chiński „hot pot”. Siedzimy razem z gospodarzami w kuchni, a na środku stołu stoi palnik z grillem i płaskim garnkiem wypełnionym ostrą „zupą”. Dookoła leży kilkanaście surowych składników. Są to grzyby, warzywa (np. korzeń lotosu i wiele innych mi nie znanych), tofu, mięso i przetworzone owoce morza. Wkłada się je do wrzątku na środku stołu po kolei. Nasza chińska hostka daje nam znać po jakim czasie możemy zjadać dane składniki – oczywiście wszystko jemy pałeczkami 😉 Cała wyżerka trwa 2,5 h. Jest pysznie, wesoło i mega klimatycznie.

Panda

Panda jest symbolem państwa środka i co ciekawe wszystkie te zwierzaki należą właśnie do nich. Są one natomiast wypożyczane dla przyjaciół Chin dopóki stosunki międzynarodowe są dobre. Dziko żyje ich obecnie mniej niż 2 tysiące i są pod ścisłą ochroną. W Chengdu można za to odwiedzić ich park, w którym uchowano 160 sztuk. Jedzą, piją i śpią, czasem też ambitnie przewracają się z boku na bok. Dla mnie najciekawszy w tym parku jest film opowiadający jak to zwierzę przetrwało 6 mln lat, dlaczego je tylko bambus itd. Koszt to 52 juany (28 PLN).

Co dalej?

To jest pytanie jakie teraz musimy sobie zadać. Mur Chiński jest za daleko i braknie nam wizy, by pojechać tam stopem. Terakotowa Armia? Brzmi nieźle ale opinie osób, które tam były nie zachęcają – „przyjdziesz, zapłacisz 150 juanów, zrobisz parę zdjęć i tyle”. Natomiast nie tak daleko (musimy nadrobić tylko 600 km) znajduje się Mount Hueshan, wszystkie clickbaitowe tytuły: „Najniebezpieczniejszy trekking świata” motywują nas jeszcze bardziej. Zdjęcia pokazują 3 zbite deski zawieszone na pionowej ścianie. Coś o czym Maniek marzy – jedziemy.

Autostop nagle zaczyna się psuć i kierowcy zabierają nas coraz rzadziej i na coraz to krótsze dystanse. Ostatecznie zgarnia nas z autostrady policja, a na bramkach autostradowych zastaje nas noc. Zaczynamy łapać auta jadące w drugą stronę, by ominąć roboty drogowe, o których się właśnie dowiedzieliśmy. Kierowca tira ostatecznie informuje nas, że ponad 200 km autostrady jest zamknięte. Idziemy zrezygnowani na komisariat i rozbijamy namiot bez pytania w altance obok budynku (nie ma kogo zapytać). Rano trenujący wokół policjanci oraz inni pracownicy witają się z nami, z uśmiechem na ustach . Nikt nie ma pretensji, a my szybko się zbieramy i kierujemy na objazd.

Z kolejnego auta, nie mając wyboru, wysiadamy na wyjeździe z autostrady. Po paru minutach zjawia się policja i zgarnia nas wywożąc znowu poza trasę (co ciekawe na południu policja nie miała nic przeciwko łapania stopa na autostradzie, ale tutaj widać jest już mniejsze przyzwolenie). Spotykamy policjanta, który zabrał nas z autostrady dzień wcześniej – nie jest zachwycony naszym widokiem. Nie robi jednak problemów i na jego oczach łapiemy ciężarówkę z powrotem w kierunku Chengdu. To już trochę za dużo, wiza za krótka, a wszystkie znaki na niebie mówią żebyśmy odpuścili ten trekking. Jedziemy na północ.

Autostrada czasem jest, czasem nie. Tempo jazdy znacząco spada, ale nie do końca, gdyż łapiemy samochód na 600 km i mamy ciągłą jazdę przez 17 godzin, wliczając w to wjazd na wyżynę około 4000 m n.p.m. Dojeżdżamy pod stację benzynową o 7 nad ranem. Jest zimno, a my bardzo zmęczeni i niewyspani. Pytam więc z grzeczności policjanta, który nam się przygląda, czy możemy się tutaj drzemać na ławce przez następne 2 – 3 godziny. On trochę podjarany pokazuje na piętro w budynku i leci czym prędzej do kierownika. Zapraszają nas do pokoju o nazwie „emergency room”. W środku mamy dwa łóżka, prysznic, telewizor i pełną swobodę. Nie chcemy jednak spędzić całego dnia. Wstajemy jeszcze przed południem i idziemy na wylotówkę.

Autostrada jest opustoszała, a auta przejeżdżają tylko raz na jakiś czas. Zaciekawiony policjant (inny – pilnujący stacji po drugiej stronie) woła nas do siebie. Nie wiemy czy chodzi o samo łapanie stopa, czy o jakieś jedzenie, bo jego znaki nie są dla nas do końca jasne. Próbując się dogadać Termometr podchodzi do ciężarówki, ja na nią pokazuję palcem, a kierowca okazuje się jechać w naszym kierunku. Z uśmiechem na twarzy zabiera nas ze sobą. Nie jedziemy jeszcze jednak z nim do miasta. Jesteśmy zbyt zmęczeni i zatrzymujemy się na ostatniej stacji benzynowej przed miastem.

Czytaj również:  Laos

Kręcąc się tam przed sklepem zaprzyjaźniamy się z kasjerkami. Najpierw mówią, żebyśmy spali w sklepie, potem oferują pracowniczą kolację, a na koniec wraz z ich kolegą jedziemy do baru. Mieliśmy odpocząć, ale owy kolega (były wojskowy, przyszły policjant) nie może wyjechać poza teren swojego kraju (w końcu jest tu komunizm, a on pracował dla rządu) i bardzo nas prosi o wspólną imprezę, mówiąc jednocześnie że to jedyna taka okazja w jego życiu. Nie możemy odmówić tak miłym ludziom.

Kasjerki kończą pracę o 24, jadą się szybko wyszykować, a my ruszamy zaraz za nimi. Jedziemy do restauracji w której obsługują nas Hui’e (taka mniejszość etniczna – nie ja wymyślałem im nazwę). Baranina jest przepyszna, a browary wydają się nie kończyć. Nasi znajomi mają jednak dobre tempo, gdyż oni w przeciwieństwie do nas wiedzą jak długa noc jeszcze przed nami.

Jedziemy na karaoke! O ile nie cierpię tego „sportu” w Azji, gdyż krzywdzi ono nasze uszy dość często, to miejsce w którym lądujemy jest trochę inne od pozostałych. Jest to tak jakby hotel, z prywatnymi pokojami. W środku są sofy, stoliki, przekąski, zgrzewka browarów (które przynieśli nasi), dwa wielkie telewizory, świetne nagłośnienie wraz z wypasionym wbudowanym zestawem do karaoke oraz światła, których pozazdrościłaby nie jedna dyskoteka. Miejsce na wypasie, lecz noc bardzo krótka. Próbujemy się nauczyć paru nowych chińskich pijackich gier i zostajemy odwiezieni na stację benzynową koło 4 nad ranem. Odsypiamy tam pod schodami do 13:30. Jesteśmy tylko raz obudzeni jak pracownik wraz z jakimś policjantem (którego pewnie zawołał ten pracownik jak nas zobaczył), podnoszą termometrowy plecak, by wyciągnąć spod niego drabinę.

Lanzhou

Lanzhou to miasto o populacji 4 mln ludzi, które przez wielu Chińczyków uznawane za miasteczko. My trafiamy tam jednak do mega sympatycznej hostki z Ukrainy – Olii. Pracuje ona jako nauczyciel angielskiego i mieszka w wynajętym przez szefa mieszkaniu z jedną Chinką. Jesteśmy ugoszczeni „po Ukraińsku”, kawą/herbatą i pierogami! <3. Spędzamy z nią czas z wielką przyjemnością. Od razu czuć że trafiliśmy na „swojego/swoją”.

W samym Lanzhou nie dzieje się za wiele. Idziemy na wzgórze, na które prowadzi chyba milion schodów. Mamy stąd widok na to pustynne miasto – ładny, lecz bez smogu byłoby lepiej. Nie mamy za to zbyt dużo czasu i nie możemy się wybrać się na tutejszą dyskotekę, w której podobno biali mają wszystko za darmo (gdy biały w lokalu, to więcej miejscowych będzie go odwiedzać), ani na urodziny Olii. Czas ruszać dalej, gdyż wiza krótka, a Chiny ogromne.

Kolorowe góry

Wstajemy ambitnie przed 7 – mą, by mieć więcej czasu na dojazd, lecz pogoda krzyżuje nasze plany. Pomimo iż jesteśmy na pustyni to dzisiaj jest pierwszy dzień w roku, w którym pada deszcz, a my tracimy 4 godziny czekając aż minie. Autostop za to idzie bardzo gładko i szybko odrabiamy stracony czas. Jedziemy na północny zachód, cały czas pod górę, aż znajdujemy się w miejscu gdzie wszystko pokryte jest śniegiem. Nie tylko góry i szczyty, ale cała trawa wokół autostrady. My siedząc w aucie, w krótkich spodenkach, nie jesteśmy z tego faktu zbyt zachwyceni.  Z ulgą dowiadujemy się, że to tylko taki fragment całej trasy i chwilę później zjeżdżamy na dół. Śnieg tutaj widać tylko na oddalonych szczytach – nie trzeba przebierać spodni.

Tęczowe góry znajdują się w parku narodowym Danxia. Bilet wstępu, jak na chińskie standardy, jest znośny – 72 juany. W cenie natomiast jest autobus, który zawozi nas na kolejne 4 punkty widokowe. Chodzenia nie ma dużo, widoki są nieziemskie i naprawdę warto tam pojechać. Niestety Chińczycy nie mają wyczucia i nawet w takim miejscu potrafią walnąć ścieżki rujnujące krajobraz, oraz co najgorsze poukrywać w skałach głośniki (dla klimatu), które na zmianę obwieszczają jakieś informacje i grają muzykę. Osobiście wolałbym z plecakiem i w pocie czoła przechodzić przez to miejsce samotnie. Możliwe jednak, że wtedy nie miałbym na to czasu i nigdy bym tu nie przyjechał.

Chiński mur

Pierwsze cegły chińskiego muru zaczęto układać już w 7 wieku p.n.e. Głównymi założeniami była obrona przed Mongołami oraz ochrona jedwabnego szlaku. Budowany był praktycznie przez cały czas, a na dziś dzień, można powiedzieć, że ma aż 25 000 kilometrów długości. W niektórych epokach strzegło go jednocześnie nawet milion żołnierzy.

My odwiedzamy zachodnią część muru, którą datować można na XV wiek. Ta część jest zbudowana z lokalnego kruszca na pustyni Gobi i chroni przede wszystkim lokalne miasto. Mur przecina drobna rzeka, która wyznaczy ten odcinek jedwabnego szlaku. Nieopodal znajduje się też najlepiej zachowana twierdza.

Ciekawostka! – do postawienia kilkunasto-metrowej wieży w tej twierdzy zatrudniono matematyka. Obliczył on dokładnie ile cegieł będzie potrzebne na jej budowę, a po skończonej pracy okazało się, że została tylko jedna. Na moje oko to musiał popełnić gdzieś błąd, lecz taką pomyłkę byłbym wstanie wybaczyć. Oni jednak są pod wielkim wrażeniem jego osiągnięcia i wystawili ostatnią cegłę do podziwiania. Symbolizuje ona niezawodność, wielkość i tradycje chińskich uczonych z przed lat.

Czytaj również:  Indonezja - wulkany na Jawie i walka o promostop na Sumatrze

Nie opuszczamy jeszcze oficjalnie kraju, ale wjeżdżamy do regionu Sinciang. Na granicy trzymają nas przez 1,5 h i wsadzają w samochód na 700 km. To czego się dowiadujemy na miejscu jest zatrważające. O tym regionie i o życiu pod chińską okupacją będziecie mogli przeczytać w następnym poście, a na koniec kilka ciekawostek z państwa środka.

Ciekawostki na koniec

Przyjeżdżamy z Azji Południowo-Wschodniej, więc krajobraz jaki widzimy całkowicie się zmienia. Jest pełno wieżowców, zadbane drogi i bardzo dobre samochody.

Chińczycy są uznawani za brudny naród i coś w tym jest. Normalne dla nich jest wyplucie lub wyrzucenie czegoś na podłogę w restauracji. W mieszkaniach potrafią być pod tym względem nieznośni jako współlokatorzy, lecz pomimo wszystko cały kraj jest bardzo czysty. Zawdzięczają to pracownikom, którzy ciągle zbierają wszystkie śmieci z chodników i ulic.

Chińczycy są wstydliwi w stosunku do obcokrajowców. Potrafią się bardzo szybko zmieszać po usłyszeniu zwykłego „cześć”. Z drugiej zaś strony podchodzą nieraz prosząc o selfie. Mają swój charakterek i swoistą pewność siebie. Pomimo iż na początku wydają się bardzo normalni (przynajmniej w porównaniu do Azjatów Południowo – Wschodnich) to z czasem coraz więcej różnic wychodzi na jaw. Ciężko mi je zrozumieć, ale podam tu przykład naszej hostki z Lanzhou – Olii (Ukrainki uczącej w Chinach). Miała dwie współlokatorki, które spały przez miesiąc w jednym pokoju i do tego tym mniejszym, podczas gdy większy pokój był pusty. Ze względu na różnice charakterów obie Chinki kłóciły się bardzo często, a Olia podeszła do jednej i spytała: „To czemu nie przeprowadzisz się do tego pustego pokoju?”. Ta niezmiernie zdziwiona, że tak można, czym prędzej spakowała swoje manatki i przeniosła się tam. Ta druga natomiast słysząc to, obraziła się na Olię, że nie poinformowała jej jako pierwszej „że tak można” i wyprowadziła się całkiem z mieszkania. (Ja nie ogarniam tego toku rozumowania).

Jedzenie w Chinach jest przepyszne i bardzo różnorodne. Lubują się oni w grzybach i różnego rodzaju zupach. Co ciekawe ryż wcale nie jest tak często spotykany i zdecydowanie góruje nad nim makaron w postaci łazanek czy spaghetti (byliśmy tylko na zachodzie kraju). Minusem jest przyprawa, której dodają do większości posiłków. Jest to coś co piecze w język jakby piło się właśnie kreta wymieszanego z cifem. Warto też wspomnieć, że Chińczycy przywiązują ogromną wagę do jedzenia.

Chińczycy w większości są ogarnięci i pomimo ogromnych różnic językowych nie mamy większego problemu z dogadaniem się. Tutaj z pomocą oczywiście przychodzi nam tłumacz googla, na którego też trzeba uważać i sprawdzać wszystko dwa razy używając opcji „odwróć tłumaczenie”. Bez tego można się nieźle wkopać, gdyż bez najmniejszego powiązania wyskakiwały nam słowa typu „wojna”, gdy pytaliśmy o „pogodę”.

Ja wiele razy zastanawiałem się jak oni piszą na telefonie swoje znaki. Mają ich około 6 tys. z czego ok 3 tys. używają często (i trzeba znać co najmniej tyle). Otóż na swoich telefonach rysują te znaki, a program znajduje je i podpowiada jakich chcieli użyć. Bardziej popularne jest jednak używanie łacińskiego alfabetu i wywoływanie ich symboli za pomocą sylab.

Internet jest ocenzurowany i nie ma co się wybierać do Państwa Środka bez odpowiedniego VPN’a. Te zmieniają się dość często, więc nie polecę żadnego, gdyż ja z listy znalezionej w internecie wybrałem 3, a po przyjeździe nie działał mi żaden (Termometrowi zadziałał jeden i mnie poratował). Chińczycy mają swoje odpowiedniki chyba każdej możliwej aplikacji, ale góruje tutaj WeChat – każdy go ma. Nie służy tylko do komunikacji, ale także do płacenia w sklepie, za wszelkie usługi, czy nawet w warzywniaku, używając QR kodów.

Pomimo iż Chińczycy uczą się w szkole języka angielskiego to niewielu z nich pamięta z tego choćby najważniejsze podstawy. Na lekcjach wybierają sobie imiona w języku angielskim, by posługiwać się nim w przyszłości (ich prawdziwe imiona są trudne).

Chińczycy są narodem osób ciężko pracujących. Przeciętny mieszkaniec Państwa Środka wstając rano już myśli ile będzie w stanie zarobić i odłożyć. Ich standardowy system pracy jest podobny do naszego (8 h, 5 dni w tygodniu), jednak nie ma poszanowania pracownika jak u nas. Szef często zażąda o bezpłatne nadgodziny, a „podwładny” ze strachem przyjmie je z uśmiechem na twarzy. Oczywiście nie zawsze i wszędzie tak to działa. Rozmawiając z różnymi ludźmi otrzymujemy różne informacje, lecz taka wersja powtarza się najczęściej.

Chiny są ogromnym krajem z niewyobrażalną ilością atrakcji turystycznych. My oczywiście możemy zobaczyć tylko kilka z nich, które leżą przy naszej drodze z Wietnamu do Kazachstanu, ale my jak i inni turyści narzekamy na ich ceny. Zarówno parki narodowe jak i muzea powinny kosztować moim zdaniem połowę, lecz zdaję sobie sprawę dlaczego tak jest. Gdyby ceny były normalne to zawalone byłyby Chińczykami jeszcze bardziej, więc praktycznie niezdatne i niewarte odwiedzania.

Szokiem są publiczne toalety. Załatwianie się do dziury i noszenie własnego papieru nie jest kłopotem, natomiast ludzie z nich korzystający. Jest dość brudno, ale to nie o to chodzi. Bardzo częstym widokiem jest kucający facet, który nie zamyka za sobą drzwi. Często też wystaje poza kabinę jego telefon z którego właśnie korzysta. Można się ładnie przywitać i pokibicować.


Facebook Comments