Wyspy Towarzystwa – część II – Bora Bora i pożegnanie z Polinezją


Moc “Mana” – mityczny koncept odziedziczony przez Polinezyjczyków od Ma’ohi, który opiera się na bogach i wielkich wojownikach z wielu lokalnych legend. „Maną” można określić podstawową prawdę życiową, siłę, moc, piękno, wspaniałość, potęgę, prestiż i wiele innych najlepszych cech, którymi można określić człowieka lub jego zdolności. „Be pure, be wise and the Mana will live in you” (Bądź czysty, bądź mądry i Mana zamieszka w Tobie).

Wyspę, o której będę się rozpisywał przez większość tego posta zna z obrazka prawie każdy. Bora Bora, bo o niej mowa, jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych wysp na globie. Marzenie niemal każdego, kto chciałby się wybrać do ciepłych krajów. Jeszcze nie tak dawno ten skrawek ziemi, będący poza granicami moich wyobrażeń, nagle okazuje się miejscem, w którym spędzę więcej czasu niż mógłbym się spodziewać. Pytając ludzi na poprzednich odwiedzanych wyspach w drodze do Bora Bora, moje nastawienie jednak zmienia się bardzo radykalnie. Od żeglarzy można usłyszeć, że są to tylko hotele i nie ma tam nic ciekawego do zobaczenia. Polinezyjczycy natomiast mówią o ludziach, którzy ze względu na turystykę przestali być sympatyczni, a każdy żyjący po sąsiedzku mieszkaniec pobliskich wysp, wyraża się z lekkim niesmakiem o naszym docelowym miejscu podróży. Zmierzamy do raju i spędzimy w nim 3 tygodnie, ale czy na prawdę będzie tak bajecznie?

Bora Bora

Turystyczna wyspa położona w archipelagu Wysp Towarzystwa. Zamieszkana przez około 8 tys. ludzi, ale odwiedzana przez znacznie więcej. Droga okrążająca Bora Bora ma zaledwie 31 km długości, a szczyt najwyższej góry wznosi się ponad 600 m.n.p.m. Otoczona jest rafą (barierą) przypominającą do złudzenia atol (jak dla mnie to jest atol, ale nie można go tak nazywać, gdy w środku jest wyspa). Najbardziej charakterystyczną rzeczą są tutaj bungalowy, czyli małe domki zbudowane na palach w błękitnej lagunie.

Najpierw załatwiamy wszystkie konieczne formalności, których całe szczęście nie ma wiele. Wieczorem John zaprasza nas na kolację, która jest najdroższym posiłkiem jaki kiedykolwiek jadłem, ale takie są tutaj ceny. Pijemy parę piwek, a od kapitana dostajemy kilka wskazówek odnośnie jachtu. Po trekkingu, podczas którego gubiliśmy drogę kilkakrotnie, odprowadzamy Johna na lotnisko płynąc do niego darmowym promem. Kapitan w drodze do Europy, a my? Czasu na Bora Bora mamy bardzo dużo. Plan jest ambitny, ale oczekiwania często mijają się z rzeczywistością.

Pocztówkowe bungalowy.

Spacer po plaży.

Pożegnanie z John’em.

Zwiedzanie wyspy

Będąc w takim miejscu nie można odmówić sobie jego objechania autostopem, szczególnie gdy droga aż sama się o to prosi. Na wycieczkę dookoła Bora Bora wybieramy się już następnego dnia tuż po wyjeździe Johna. Największą atrakcją są tutaj bungalowy, które wyglądają cudownie stojąc w lagunie, jednak na noc w takim miejscu niestety nas nie stać. Odwiedzamy też kilka punktów widokowych, a na jednym z nich, żeby dostać się jeszcze wyżej, włamujemy się do stacji transmisyjnej. Skok przez płot, dookoła zabezpieczeń do góry, by wspiąć się po drabince na szczyt, skąd widok można podziwiać z jeszcze większym zachwytem. Spacer po plaży, wspinanie się na armaty, które zostawiła tu armia Stanów Zjednoczonych i parę innych drobniejszych atrakcji zwiedzam z humorem, który przeplata się niesamowitą radością i smutkiem. Wiem, że powinienem być pełen energii i zapału. W końcu jestem w kolejnym raju. Jest naprawdę przepięknie, ale przygniata mnie małe przygnębienie. Dlaczego takie nastawienie? Nazwał bym to zmęczeniem materiału po kilku bardzo intensywnych tygodniach. Możliwe, że wpływ na to mają historie zasłyszane od ludzi, którzy mówili tyle nieprzyjemnych rzeczy o tej wyspie. Jedno jest pewne. Te 3 tygodnie w jednym miejscu zrobią dobrze nam wszystkim.

Z wieży.

Droga dookoła.

Jest radość 🙂

Lufa.

Zmiana stylu życia

Życie jakiego tutaj doświadczam jest dla mnie czymś całkowicie nowym. Mieszkanie na jachcie, który jest zacumowany do boi wiąże się z codziennym odpalaniem dingersa, by dostać się na ląd. Trzeba pamiętać zawsze o włączeniu światła kotwicy na noc, odpompowaniu zbierającej się powoli wody pod podłogą i kilku innych drobiazgach. Gdy takie coś robi się przez parę dni jest całkowicie inaczej, niż przez kilkanaście. Człowiek przestaje myśleć o pewnych sprawach i stają się one oczywiste. Jest to wygodne, ale trochę przytłaczające, gdyż mózg zaczyna zwalniać obroty dostając za każdym razem takie same bodźce. Słowo rutyna, aż sunie się na usta. Pomimo, iż każdy dzień różni się od siebie, to cały pobyt jakoś zlewa się w jedną całość. Jest to jednak potrzebny przestój, którego po intensywnych dniach, po prostu mi brakuje. Taką zmianę trzeba zacząć odpowiednio. Tu na wysokości zadania staje Termometr. Po wycieczce dookoła wyspy stawia na stole butelkę za uratowanie go na Markizach. Mniam.

Zacumowaliśmy tylko na chwilę na stacji benzynowej jeszcze przed wyjazdem Johna. Potem już tylko na kotwicy.

Fajny znak.

Praca

Tak długi pobyt należy odpowiednio spożytkować. Jeszcze na kilka wysp przed Borką planowaliśmy już założenie „firmy” czyszczącej łódki, lub znalezienie pracy w jakimś ekskluzywnym hotelu. Miało nam to zagwarantować zarobienie „grubych hajsów” i nie zmarnowanie czasu, który jest przecież najcenniejszy ze wszystkiego co posiadamy. W tym temacie jednak plany z rzeczywistością rozminęły się najbardziej. Nie znaleźliśmy niestety żadnej pracy. Co zatem stało się z resztą tego czasu?

Czytaj również:  Królestwo Tonga – zaskakujące miejsce o niezwykłej historii.

Snorkeling

Wycieczkę dookoła wyspy mieliśmy już z głowy po pierwszym dniu. W Polinezji Francuskiej jednak nie wszystko co najpiękniejsze znajduje się nad powierzchnią wody. W informacji turystycznej dowiaduję się o najlepszych miejscach do nurkowania z rurką. Są one niestety dość daleko, ale przez chwilę nawet zastanawiam się, czy nie powiosłować tam kajakiem. Ograniczam się jednak do pływania dookoła jachtu każdego dnia, a samego sprzętu do snorkelowania używam tylko do czyszczenia łódki z zewnątrz.

Heiva

Heiva jest festiwalem muzyki i tańca znanym każdemu Polinezyjczykowi. Trwa on ponad miesiąc na przełomie czerwca i lipca. W muzyce przeważa walenie w bębny o zróżnicowanych kształtach i wielkościach. W tle często można usłyszeć też śpiew, gitarę, gitarę hawajską, flet. Muzyka ta słyszana za pierwszym razem może zrobić spore wrażenie, ale ze względu na brak różnorodności można się nią szybko zmęczyć. Taniec różni się jeszcze bardziej od tego co znamy. Jak każdy taniec, ten tutaj jest także skupiony na celach zalotnych. Mężczyźni często wykonują dość gwałtowne ruchy, a podstawą jest ruch kolan na boki. U kobiet natomiast podstawą jest ruch w przód i w tył, a większość ruchów jest łagodna. Największe wrażenie robią na mnie jednak stroje. Są one zazwyczaj kolorowe i dość skąpe, ale najbardziej przypadającym mi do gustu, a zarazem często powtarzającym jest motyw zawieszonej trawy wokół biodra i dwóch połówek kokosa przykrywających piersi (mężczyźni chyba są ubrani w tym czasie tak samo, tylko bez kokosów). Tancerzy można oglądać solo, w parze, jak i w całej grupie liczącej sobie nawet kilkadziesiąt osób. Cały festiwal odbywa się na arenie, która pokryta jest całkowicie piaskiem. Warto dodać, że Bora Bora pod tym względem nie jest ani trochę wyjątkowa i to wszystko można zobaczyć na każdej wyspie Polinezji w czasie trwania Heivy. Występy oczywiście nagraliśmy i będziecie mogli je obejrzeć w naszych odcinkach.

Z jedną z par finałowych.

Zdjęcie wspólne par finałowych po zakończeniu festiwalu.

Tutaj taniec grupowy.

Fajne stroje.

Internet

Internet jaki jest, każdy wie. Można w nim znaleźć coś pożytecznego, albo coś bardzo pożytecznego, ale piszę o tym dlatego, że jednak tutaj skupiała się większość naszego spędzonego czasu. Wiele osób może to potraktować jako marnowanie kolejnych dni w raju jakim jest Bora Bora. Dla nas dostęp do rozsądnego łącza był jednak czymś, czego akurat potrzebowaliśmy. Dzięki temu po kilku miesiącach udało mi się w końcu porozmawiać z rodziną i przyjaciółmi z czego jestem niesamowicie zadowolony. Ciężko docenić kontakt z osobami, które się kocha, gdy ma się je blisko siebie. Popracowałem też nad kilkoma postami, które są bardziej czasochłonne, niż sobie to wyobrażacie. Zorganizowaliśmy akcję pocztówka, wygraliśmy konkurs dzięki któremu nasze Mamy pojechały do SPA, napisaliśmy parę ważnych maili, a poza tym każdy zajął się swoimi sprawami. Jakbym miał opisać ten okres podróży na Bora Bora jedną frazą to brzmiała by ona tak: Wakacje od wakacji.

Czytaj również:  Fidżi – niesamowici ludzie i ich gościnność

Trekking

Trekking o którym wspominałem na początku tego posta siedział w mojej głowie przez cały pobyt na Bora Bora. Napisałem nawet o nim na karteczce, która była przypięta na tablicy i przypominała mi o tym wyzwaniu cały czas. Piszę o nim na końcu, gdyż te zaledwie 3 godziny pokonałem dzięki zbiegowi okoliczności, a dostarczyły mi one więcej radości i samospełnienia niż sobie to wcześniej wyobrażałem. Było to już po powrocie Johna na jacht. Mieliśmy już odpływać, przyszedł weekend, a skomplikowana biurokracja nie pozwoliła nam wyruszyć. Musieliśmy spędzić kolejne dwa dni na tej wyspie, a ja nie mogłem już dłużej tego odkładać. Wyszedłem z niczym, miałem na sobie spodenki i koszulkę. Wypiłem kokosa i ruszyłem w drogę. Na początku trasy stał pick’up, a ja dowiedziałem się, że turyści sami tu nie chodzą. Jak się dowiedzieli, że nie mam nawet butelki wody, ani GPS’a, to zrobili bardzo dziwne miny i proponowali mi swoją mineralną na wynos, życząc powodzenia kilka razy. Na samej ścieżce spotkałem parę grup (3 – 4 osoby), a każdy przewodnik był moim widokiem bardzo zdziwiony. Sama ścieżka była wymagająca, często przeradzająca się w wspinaczkę i przede wszystkim nie zawsze łatwo czytelna. Tam po drodze dopiero dowiedziałem się, że prowadzi ona na sam szczyt tej góry, co dodało mi jeszcze więcej motywacji. Nie zwalniając tempa, będąc już blisko szczytu (tak mi się wtedy wydawało, ale najtrudniejsze było dopiero przede mną) usłyszałem „Helooo! Heeeelp!” w oddali. Na myśl przyszła mi osoba ze złamaną kostką gdzieś zawieszoną przy skalnej ścianie. Na szczęście był to tylko wycieńczony turysta, który odłączył się od grupy i zgubił swojego przewodnika. Wskazałem mu ścieżkę i ruszyłem w przeciwną stronę ku celu.

Wyobraźcie sobie skarpę o nachyleniu około 60 stopni, ponad pół kilometra w dół lądu, którego jest tylko mały kawałek, gdyż zaraz zaczyna się laguna. Ona ciągnie się przez kilometr, aż do bariery (rafy) porośniętej palmami. Za tym wszystkim rozciąga się bezkresny ocean, na którym można zauważyć wyraźne rysy pobliskich wysp. Teraz odwracacie się o 180 stopni, a widok się prawie nie zmienia. Stoicie na ścieżce o półmetrowej szerokości prowadzącej do szczytu. Uczucie strachu całkowicie ustępuje uczuciu zachwytu. Nie ma znaczenia, że przed chwilą ledwo łapaliście powietrze do płuc. Żyjecie chwilą, nic innego nie ma znaczenia. Byłem tam sam, więc nie odmówiłem sobie głośnego okrzyku radości: „O ja Cię cukierek, jestem w raju!”, „Cośtam cośtam mać, ale tu pięknie!”.

Czytaj również:  Tuamotu - pierwszy raz na atolu

Niestety nie wziąłem ze sobą nic, więc kamery też nie mam, ale za to podzielę się przestrogą, by mieć zawsze więcej ostrożności, niż to się wydaje potrzebne. Będąc naładowany pozytywną energią niemal zbiegam w dół, czując cały czas pełną kontrolę. Skacząc często łapię się drzew, by sobie to ułatwić. Raz jednak gałąź pod moim ciężarem łamie się z łoskotem. Ja jednocześnie spadając na kamień na jednej nodze muszę złapać równowagę i zepchnąć spadającą mi na głowę gałąź co robię już w ostatniej chwili. Obżeram się w tym momencie kupą strachu, bo uwierzcie mi, że jest tutaj stromo. Jeśli więc jesteście na Bora Bora, nie boicie się trudnych wyzwań, jesteście w dobrej kondycji, nie macie lęku wysokości i macie dobrą orientację w terenie to musicie wybrać się na ten trekking – warto!

Zdjęcie tej górki. Całe szczęście gdy ja tam byłem niebo było czyste.

Odjazd

Czas zlatuje szybciej niż się tego spodziewałem na początku. Wypoczęty i z poczuciem świeżości witam się z kapitanem z wielkim uśmiechem i cieszę się, że możemy ruszyć dalej. Przed nami ostatnia wyspa Polinezji Francuzkiej. Pomimo dobrych prognoz pogody musimy użyć silnika, by do niej dotrzeć. Wiatr budzi się dopiero nocą, gdy jesteśmy u celu.

Maupiti

Maupiti jest bardzo niewielką wyspą zamieszkaną przez 1250 osób. Wyglądem przypomina trochę pomniejszoną Bora Borę. Wychodząc z Termometrem na ląd tylko żeby się rozejrzeć, przypadkiem wychodzi nam wycieczka dookoła wyspy, gdyż droga tak prowadząca ma zaledwie 10 km. Pokonujemy to w połowie autostopem, a w połowie spacerem, odwiedzając m.in. przepiękną plażę. Najlepsze jednak zostawiamy na następny dzień. Już we trójkę, całą ekipą z Ladogi, wyruszamy na szczyt tej malutkiej wysepki. Jest to niecałe 300 m do góry, ale ze stromym podejściem. Na szlaku możemy spotkać wielu turystów, a część z nich posiada swojego lokalnego przewodnika. Bardzo przyjemny, troche wymagający trekking, ale tym razem możecie zobaczyć jego efekty w postaci zdjęcia ze szczytu.

Lokalsi z Maupiti.

Mają tam ciekawe samochody.

Mega widok.

No i selfie żebyście nie myśleli że ściągnęliśmy to zdjęcie z internetu ;P

Kanał prowadzący do laguny w Maupiti jest wąski i trudny to pokonania. O ile w trakcie wpływania mamy sprzyjającą bezwietrzną pogodę, tak przy wypływaniu wiatr osiąga prędkości 50 km/h. Rozbijające się fale o wystającą ponad powierzchnię wody rafę, mają wysokość ponad 2 metrów, a oddalone są od nas po 10 m z każdej strony. Wzburzona woda powoduje takie bujanie, że nie jeden rollercoaster mógłby się powstydzić. Z uspokojeniem emocji, tuż zaraz po wypłynięciu na otwarte wody, przychodzi jak zawsze w takiej sytuacji niezawodny zimny browar.

Przed nami 460 mil morskich żeglugi pokonanych przy niemałym wietrze. Wszystko zaczyna się małą chorobą morską, ale całą podróż pokonujemy w rekordowo szybkim czasie. Najważniejsze jest jednak to, że opuszczamy w końcu Polinezję Francuską, kończymy z językiem „merci” i ruszamy na Wyspy Cooka.

 


Facebook Comments