Tajlandia – turystyczny kraj, turystyczne miejsca


Tajlandia jest bardzo popularną destynacją turystyczną. W niektórych miejscach biały człowiek jest częściej widziany niż Taj, a wszystko obraca się wokół przywiezionego pieniądza. Przyjezdni gromadzą się w wybranych punktach, lecz reszta kraju jest naturalna. My lubimy zajrzeć do obydwu miejsc, z przewagą tego drugiego.

Tajlandia jest 67 – milionową monarchią konstytucyjną. Na podstawie konstytucji z 1997 roku głową państwa jest król. Nie można się o nim negatywnie wypowiadać, a mandat można otrzymać nawet za siedzenie tyłem do jego portretu. Tajlandia nigdy nie była skolonizowana, co prawdopodobnie wpłynęło na trud w porozumieniu się z lokalsami w języku angielskim. Najciekawszym jednak elementem dla mnie jest tutejsza kultura i styl bycia, który opiera się na dominującej religii buddyjskiej (wg statystyk 93% populacji). Przyznam szczerze, że do tej pory byłem dla niej wielkim ignorantem, ale będąc tutaj dowiedziałem się więcej i uważam ją za niezwykle ciekawą.

Dla mnie to zdjęcie idealnie pokazuje jak wygląda Tajlandia.

Kable robią wrażenie, lecz współczuję ludziom, którzy muszą nad nimi pracować.

Buddyzm

Buddyzm jest dla mnie wyluzowaną religią nieteistyczną.  Fundamenty tego wierzenia wymyślił człowiek żyjący w VI w p.n.e. Szukał on odpowiedzi na nurtujący go problem cierpienia. Zaczął od ascetyzmu, jednak nie widząc żadnych efektów siadł pod drzewem i myślał. Myślał tak i myślał przez kilkanaście dni, aż wymyślił, by potem nauczać i dzielić się swoją nowo nabytą wiedzą. Skupia się ona na opisaniu cierpienia i przezwyciężenia go, poprzez przerwanie cyklu życia i śmierci. Tutaj kluczową rolę odgrywa wiara w reinkarnację. Czyny z poprzedniego życia mają wpływ na następne. Przyczyna – skutek, czyli karma (dosłownie czyn) jest często przez nas źle rozumiana, gdyż dla nich nie zawsze za złe czyny musi Cię czekać kara.

Dla zwykłego zjadacza chleba nie będącego mnichem jest 5 podstawowych zasad, które nie są zakazami. Dla przykładu powinieneś unikać krzywdzenia jakiegokolwiek stworzenia, ale nie znaczy to, że nie możesz. „Buddą” może zostać każda osoba (zależy od odmiany buddyzmu), która dojdzie do oświecenia poprzez praktykowanie 8 zasad, w tym medytacji. Najciekawszym jednak dla mnie elementem jest wyzbywanie się własnego ego, a także dążenie do pustki. W przeciwieństwie do nich, ma dla nas ona wydźwięk pejoratywny.

Niektóre definicje przedstawiają buddyzm jako filozofię. W takiej formie, ten nurt myślenia, bardzo mi się podoba. Jeśli natomiast przedstawimy go jako religię, wszystko się komplikuje. Zaczyna się hierarchia, pojawiają się dziwni bogowie i wiele innych. Im głębiej – sensu coraz mniej.

Typowa świątynia w Tajlandii.

Przed każdą świątynią należy ściągnać buty.

U nich nie ma „tacy”, lecz religia również utrzymuje się z datków.

Mnie nie pytajcie. Nie mam pojęcia co to. Podoba mi się jednak, że kciuki ma do góry.

Phuket

My nasze zwiedzanie Tajlandii zaczynamy od mega turystycznej wyspy Phuket. Zanim do niej dojedziemy, mamy dwa dni stopowania, które nas pozytywnie zaskakują. Pomimo, że nie wszyscy Tajowie znają autostop, to są niezwykle pomocni i przyjaźni. Zapraszają na pakę samochodu bez najmniejszego zastanowienia, nawet gdy nie możemy znaleźć wspólnego języka. Dojeżdżamy w końcu do naszego hosta. Jest on autostopowiczem, który chwali się trzystu – tysięczno kilometrowym przebiegiem. Jest także ruskiem, więc nie wchodzimy do niego do domu z pustymi rękami (zaopatrzyliśmy się na bezcłówce).

Policjant pomaga nam złapać stopa.

Po odpowiednim przywitaniu, następnego dnia, idziemy razem do kościoła. My katolicy, on prawosławny, kościół baptystów, ale jednak wszystko chrześcijańskie. Tutaj przed wejściem trzeba ściągnąć buty, by usiąść wygodnie, wstać, klaskach i gibać się w rytm wesołej muzyki. Tam gdzie powinien stać ołtarz, rozstawione są instrumenty i stoi grupa ludzi tworzących naprawdę dobrą muzykę. W trakcie koncertu jest przerwa na przemienienie eucharystii i rozdanie jej wiernym (mały kieliszek wina i kawałek herbatnika dla każdego). Do tej pory mam wrażenie, że nie ma tutaj w ogóle osoby koordynującej (księdza, czy kogokolwiek, kto by to ogarniał), a wszystko dzieje się jakby samoistnie. Jakaś kobieta wychodzi z ławki, czyta biblię, inna rozdaje ciało boże itp. Dopiero następna godzina, już po najważniejszej ceremonii należy do „księdza”, który głosi kazanie. Na koniec wszyscy są zaproszeni na smaczny obiad, a my we trójkę dostajemy ekstra podwózkę do domu.

DJ’ka w kościele.

Następnie już we dwójkę odwiedzamy wielkiego buddę, ogromną świątynię, miasto Phuket ze „street foodem”, małpie wzgórze i „chrupiącą” plażę. Najmocniejszym akcentem jest ostatnia atrakcja, którą jest ruchliwa nocna ulica w miasteczku Patong. Tłok turystów gromadzi się w pobliżu barów i klubów, do których zapraszają wynajęci naganiacze. Ogromna ich część posiada tabliczki z napisem „ping pong show”, który do tej pory rozważaliśmy jako „urban legend”. Wejście i pokaz są za darmo, lecz trzeba zapłacić dużo za zamówienie czegoś do picia. Po dość krótkim targowaniu się, schodzimy z 90 do 40 złotych za osobę. Ponoć w innych miejscach można oglądać takie dziwactwa nawet za 20.

Czytaj również:  Wyspy Cook’a – po drugiej stronie globu

Wchodzimy do klubu, lecz nagrywanie i robienie zdjęć jest tutaj karane grzywną 500 zł. Siadamy w ostatnim rzędzie i czekamy. Zgodnie z prawem takie dziwactwa są tutaj nielegalne, lecz nikt się tym nie przejmuje. Na scenę, wokół której siedzą zniecierpliwieni widzowie, wchodzą kobiety i podciągają sukienki. Z ich miejsc intymnych wypadają m.in. rybki, piłeczki pingpongowe, sznur z 20 żyletkami, a nawet żywy chomik. Cały pokaz trwa prawie 2 godziny, a jego finał to „akrobacje” mężczyzny i kobiety w maskach, na wyniesionej przez pracowników sofie (po której widać, że nie jedno już musiała przetrwać), przy skandowaniu zgromadzonych wokół ludzi.

Niestety Phuket będę kojarzyć już zawsze z tym wydarzeniem. Reszta atrakcji została przyćmiona.

Co się zobaczyło tego się już nieodzobaczy. Przyznam szczerze, że pomimo „sexturystyki” o której już nieraz słyszałem i z której ponoć właśnie słynie Tajlandia, to nie spodziewałem się aż takich obrazów. Skonkluduję to stwierdzeniem, że nie zawsze w podróży odkrywa się rzeczy które są zgodne z własnymi ideami. Moim zdaniem warto jednak wiedzieć (widzieć), bez znaczenia jakie było to doświadczenie.

Bangkok

Żegnamy się z naszym przyjaznym ruskim hostem i ruszamy do stolicy. My łapiemy stopa, a nas łapie burza, która zwycięża i przetrzymuje nas przez 2 dni na stacji benzynowej. Oprócz tego, że nie da się wyjść na sekundę spod dachu, to jest dość dobrze. Mamy wszystko czego nam trzeba. Do samego Bangkoku dojeżdżamy 10-tego listopada z dużymi nadziejami. Piszemy o zamiarze obchodów święta niepodległości i jesteśmy pozytywnie zaskoczeni, że dołączy do nas ponad 15 rodaków. Powiewamy naszą flagą, śpiewamy hymn, a później tradycyjne polskie przyśpiewki jak „stokrotka”. Nie pozostajemy dłużni kraju w którym się znajdujemy i zatrzymujemy się także przy pomniku króla Tajlandii, racząc go gromkim sto lat. Kończymy imprezę na bardzo popularnej ulicy Khao San, bawiąc się do późnej nocy.

Ekipa – dzięki!

Poza tym wydarzeniem, ta 10 – milionowa stolica nie przypada mi do gustu. Transport publiczny jest najgorszy, nie pokrywa się z informacjami z internetu jak google.maps, a na przystankach nie ma żadnych informacji. Jest tutaj bardzo tłoczno. Typowa betonowa dżungla z miliardem obwodnic. Niewiele one pomagają, gdyż korki są straszne. Potęgować to wrażenie może także nasz host. Jest miły, ale ma jakieś dziwne podejście do życia i nie umiemy się z nim dogadać. Może to też dlatego, że trafiają mu się w tym czasie jakieś problemy w pracy, ale wspólny wypad na „mszę” też był średni. (msza to dużo powiedziane, raczej kazanie, bez eucharystii, na Sali koncertowej, ze słuchawkami w których mieliśmy tłumacza na żywo).

Z psem na podłodze u hosta jest jednak wygodniej niż między doniczkami w centrum Bangkoku.

Ayutthaya

Historyczną stolicą Tajlandii jest Ayutthaya. Wybieramy się tam pozwiedzać stare miasto i jego ruiny. Jest ich tutaj bardzo dużo. Rozrzucone są na sporym obszarze. Są to pozostałości po świątyniach i innych budynkach z przed prawie milenium. Można łatwo zauważyć różnicę pomiędzy architekturą tutejszą, a naszą z tego samego okresu. Ja wolę naszą, ale mimo wszystko z ciekawością zaglądam do paru miejsc i patrzę na poukładane kilkaset lat temu cegły. Za takie widoki trzeba jednak zapłacić i do każdego kompleksu budynków jest osobne wejście i osobny bilet (2,5 – 6 pln). Spotykamy tutaj także Małgorzatę, która przekonuje nas na festiwal kolorów, co zmienia nasze dotychczasowe plany.

Jedno z wielu zdjęć. Tak wyglądają ruiny dawnej stolicy Tajlandii.

Z Gochą na wylotówce.

Chiang Mai

Chiang Mai  to duże miasto i za razem stolica regionu, w którym można znaleźć parę przyjemnych parków narodowych. My jednak skupiamy się na razie na mieście. Można je porównać do cebuli – ściągając kolejne warstwy odkrywa się coś nowego. A skoro cebula to i mnie jako patriocie przypada do gustu. Mamy szczęście trafić na hostkę, która ma bardzo wyluzowaną postawę i u której świetnie się czujemy. Odwiedzamy kilka miejsc, popularnych unikalnych kawiarni, świątynie, ale głównym punktem programu jest festiwal lampionów.

Wararat – nasza hosta, zaprasza nas na obiad. Wyżerka jak na wigilię.

Z papugą u Wararat. Sfajdała mi się na koszulkę. Parę godzin później na mieście jakiś gołąb doprawił celując w sam środek głowy.

W ostatnią pełnię roku ludzie gromadzą się w centrum miasta i podpalają lampiony. Wznoszą się one ku niebu, a wraz z nimi, zgodnie z wierzeniami, uciekają wszystkie złe moce i nieszczęścia. Dodatkowo niektórzy umieszczają na nich życzenia. To wydarzenie stało się tak popularne, że będąc tam mam wrażenie, że jest znacznie więcej turystów niż lokalsów. Nie ma to jednak znaczenia, gdy patrzy się w górę. Światełek jest tysiące. Wyglądają trochę jak gwiazdy, które podążają za wiatrem.

Światełko do nieba.

Nic tylko stać i podziwiać.

Władze miasta zastanawiają się nad zakazem takiego świętowania, a ja już rozumiem dlaczego. Wielu ludzi w tłoku nie zważa na bezpieczeństwo i np. wypuszcza podpalony lampion pod drzewem. Nie ma on najmniejszych szans przebicia się przez gałęzie i spala się tam. Nie rzadkim widokiem jest spadający ogień w grupę ludzi, która w takim zatłoczeniu nie ma szansy się rozstąpić. Taki lampion może też spaść na sklep, stodołę, komuś na dom. Dziesiątki tysięcy wystrzelonych w górę kawałków papieru kiedyś musi spaść, zaśmiecając jednocześnie całe miasto. Innym sposobem dla nie zgadzających się z tą formą świętowania jest jeszcze możliwość wrzucenia do rzeki pływającej i podpalonej „łódki” (zrobionej z naturalnych liści i małą świeczką na górze). Nie jest to jednak spektakularny widok w porównaniu do tego co się dzieje na niebie.

Pod tą ścianą wszyscy robili sobie zdjęcia, więc my też 🙂 Pozdrowienia dla całej ekipa, a dla Darka i Asia powrotu do zdrowia!

Rozdzielamy się tutaj z Małgorzatą, która wybiera się na medytację do klasztoru. My natomiast z Marysią jedziemy na spotkanie z Kasią. We czwórkę zaczynamy zwiedzanie Birmy.

Do Chang Mai z Gosią.

Z Chang Mai z Marysią.

Podsumowanie

Do tej pory w Tajlandii oprócz dróg i stacji benzynowych zwiedzaliśmy miasta i do tego te najbardziej turystyczne. Jeszcze tu wrócimy i zajrzymy tam, gdzie biały pojawia się bardzo rzadko. Na koniec jednak jeszcze kilka kwestii dla krótkiego podsumowania tych paru tygodni.

Czytaj również:  Malezja

– Tajlandczycy są przyjaźni i pomocni, choć jak się można domyśleć w turystycznych miastach mniej, ale ciągle jest dobrze.

– Można się porozumiewać po angielsku, jednak nie zawsze. Komunikacja -może okazać się problemem.

– Autostop nie zawsze jest rozumiany, lecz działa naprawdę świetnie. Najlepiej łapie się przy wyjeździe ze stacji benzynowej, a kierowca wyrzuci z auta na skrzyżowaniu, lub stacji o którą poprosisz.

– Jedzeniem rozczarowaliśmy się bardzo. Wiele przewodników i blogów opowiada, że można znaleźć tutaj najlepszy „street food”. Co drugie zamówienie, zupa, czy cokolwiek innego było po prostu dobre, a druga połowa już nie. W porównaniu do innych krajów wypada dość słabo. Warto zauważyć, że na południu je się dobrze przyprawione i ostre, a na północy łagodne potrawy.

Można skosztować dziwnych przysmaków.

Można też żywić się tostami z 7/11.

– Wjeżdżamy do Tajlandii w roku 2561. Jest to kalendarz który zaczął się wraz ze śmiercią Buddy, ale dni tygodnia i miesiące są dokładnie takie same jakich używamy my. Także teraz mogę śmiało powiedzieć, że żyłem i podróżowałem na przestrzeni mileniów, gdyż Iran odwiedzałem w roku 1393 (od Mahometa).


Facebook Comments