Mjanma – zwiedzanie


Wbijamy na granicę we czwórkę. Dołączają do nas Marysia i Kasia, więc od teraz widok na mordeczki współtowarzyszące w podróży będzie znacznie przyjemniejszy. Przechodzimy z Tajlandii do Mjanmy i zauważamy, że mamy tu inny świat – bardziej dziki, mniej znany i jeszcze bardziej ciekawy.

Granica przekroczona. Czas zaczynać!

No to zaczynamy

Dzięki pomocy nowych kompanek jesteśmy przygotowani na ten kraj bardzo dobrze. Mamy zaznaczonych na mapie mnóstwo kropek, do których będziemy zmierzać. Pierwszym punktem jest góra Zwegabin w okolicy miasta Hpa – An. Stopujemy teraz we czwórkę, ale w Mjanmie nie jest to żadnym problemem.

W Mjamnie jeździ pełno pak. Da radę i w więcej osób.

Parę kilometrów spaceru na wylotówkę i wyciągamy kciuki, choć ten znak jest tutaj mało zrozumiany, to robimy to z przyzwyczajenia. Z czasem zaczynamy machać ręką, co mogłoby być u nas mylone z zatrzymywaniem taksówek, lecz co kraj to obyczaj. Pierwsze wrażenia nie wydają się najlepsze.

Zatrzymuje się na motorze jakiś miejscowy w czerwonej koszulce i cały czas powtarza, że takie coś jak autostop tutaj nie działa – zawsze trzeba płacić. Podbiega do kierowców i zniechęca ich do zabrania nas. Przyjeżdża jednak nasz anioł i nawet pan w czerwonej koszulce nie jest na tyle przekonujący, by zniechęcić go do zabrania nas kawałek dalej.

Lwin jest pracownikiem straży granicznej. Na najbliższym przystanku kontrolnym (które są przy każdym miasteczku), zakłada swój mundur. Po słowach, że nie chcemy jechać autobusem, bierze od przełożonego na benzynę. Upiera się, że zawiezie nas do następnego miasteczka. Po drodze kupuje browarki dla wszystkich, a na miejscu zatrzymuje się przy monastyrze mówiąc, że możemy u mnichów spać za darmo. Zanim jeszcze tam pójdziemy to zaprasza nas do baru na lokalne piwo, bo to co piliśmy po drodze było tajskie.

Z Lwinem w barze.

Wychodząc z samochodu zmienia tylko koszulę służbową na koszulkę i zaprasza do stołu. Siedzimy, gadamy, jemy lokalne przysmaki, a przy czwartym piwie dowiadujemy się od Lwina, że do monastyru już jest za późno. Będziemy mieli za to darmowy hostel dla całej naszej czwórki. Mjanma wita!

Zwiedzania czas start

Jeździmy głównie na pakach. Czasem wciskamy się do środka i uprawiamy we czwórkę origami własnymi ciałami na tylnych siedzeniach. Dojeżdżamy bez problemu do Hpa-An, by zatrzymać się na naszym pierwszym punkcie z mapy – górka Zwegabin. 600 m na odcinku niewiele ponad kilometra na szczyt, po schodach, to godzina drogi z potem spływającym już w każdym możliwym miejscu. Jest jednak warto!

W drodze. Schody na szczyt dopiero się zaczną.

Kumpelosy.

Podziwiamy zachód.

Szukając już miejsca do spania zatrzymują się lokalsi i próbują pomóc. W tym kraju jednak od razu można wyczuć, że Ci ludzi są chętni do jej udzielenia. Zawożą nas po wodę i pokazują miejsce na namiot, choć dobrze wiemy, że spanie na dziko jest nielegalne (ale dopiero następnego dnia dowiadujemy się, że może za to grozić nawet deportacja).

Po spokojnej nocy jedziemy dalej do następnego punktu – Golden Rock. Jest to bardzo święte miejsce w religii buddyjskiej. Według wierzeń, ten 7 metrowy kamień pomalowany na złoty kolor trzyma się na skraju przepaści, dzięki włosom samego Buddy. Dojechanie stopem pod parking (14 km od sąsiadującego miasteczka), nawet nam wydaje się bardzo trudnym wyznawaniem i po godzinie czekania rezygnujemy z tego miejsca (opinie też nie zachwycały aż tak bardzo). Tę noc spędzamy na dworcu i o dziwo nikt się nami tam nie interesuje.

Czytaj również:  Markizy, część II

Trzeciej nocy idziemy do monastyru (pierwsza taki nocleg) i prosimy mnicha o kawałek podłogi. Musi nas tylko najpierw zobaczyć pracownik migracyjny. Zdjęcia paszportów i krótka rozmowa z przedstawicielami władzy. Mamy dla siebie całą salę, w której mnisi w swoich czerwonych i pomarańczowych strojach składają modlitwy. Jest wygodnie i bezpiecznie, więc zostajemy tam na kolejną noc.

Jesteśmy w Bago i zwiedzamy miasto – kolejna Pagoda, kolejna świątynia, kolejny pałac. Wszystko błyszczy się na złoto i jest piękne jak widzi się to pierwszy, drugi lub trzeci raz. Wszyscy jednak zgadzamy się, że te budynki są robione na jedno kopyto i można się nimi szybko znudzić. Głównym punktem programu tego dnia jest spotkanie z niesamowitymi ludźmi – Darią i Piotrkiem Filipiak („Świat jest książką”). Są oni od trzech lat w podróży i mają wiele historii za sobą. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogliśmy ich poznać osobiście. Gorąco pozdrawiamy i już nie możemy się doczekać kolejnego spotkania.

Pagoda, tak dla „odmiany” złota.

Z młodymi mnichami pod pagodą.

Pałac, ale kto by się nim przejmował jak jest tyle historii do wysłuchania od „Świat jest książką”.

Yangoon

Dwoma łatwymi stopami docieramy do byłej stolicy Mjanmy. Yangoon (albo Rangun) jest miastem o długiej historii i ludności przekraczającej grubo ponad 7 mln. Są tutaj pagody, świątynie, pałace i inne atrakcje turystyczne, które świecą się złotym kolorem. Główna pagoda ma 70 m, a każdy król zarządzający krajem i miastem dokładał kolejne kilogramy prawdziwego złota. „Kopuła” jest 70 karatowa, a na samym szczycie mieni się brylant wielkości małej pięści. Ta dawna stolica będzie mi się jednak przede wszystkim kojarzyć z poznanymi tutaj ludźmi.

Typowa ulica w Yangoon.

Największa świątynia i jedna z najważniejszych atrakcji turystycznych Mjanmy.

Mieszkanko na 4 piętrze jest dość skromne i trochę „zdradzieckie”. Czasem nie ma wody, światło nie wszędzie działa, pralkę trzeba włączać po kilka razy itp. Karaluchy trzymają się tylko w kuchni, a ludzie w pokojach, wszyscy siebie szanują i nie przeszkadzają w codziennych obowiązkach. Na tych 50-60 m kwadratowych mieszka na co dzień 3-6 osób, ale to nie przeszkadza, żeby zaprosić naszą czwórkę i innych. Jest trochę brudno, tłoczno i niesamowicie wesoło.

Osobiście uwielbiam takie miejsce, a to przypadło mi jeszcze bardziej do gustu ze względu na niesamowitych ludzi, którzy się tędy przewijają. Drugiego dnia przyjeżdża Mathias (Hiszpania) i Bastian (Francja). Wrócili właśnie z regionu, gdzie ciągle są toczone walki wojska z rebeliantami. Spędzili 70 h w jedną stronę w autobusie ”z kolanami pod brodą”, bez klimy i chowając się pod kocami przy strażnicach. Kocham takie historie, kocham to miejsce.

Plaża

400 km na plażę okazuje się dłuższym dystansem niż się na początku spodziewaliśmy i zajmuje nam całe 2 dni. Problemem nie jest zatrzymanie samochodu, ale jego prędkość. Jakość dróg jest tak słaba, że po 13 h na pace ze średnią prędkością 20 km/h jesteśmy tak obolali i wytrzęsieni, że odpoczynek na plaży należy nam się jak psu buda. Dzień relaksu, pływania oraz podziwiania zachodu wieńczymy na górce, gdzie możemy w spokoju biwakować i odespać. Wypoczęci ruszamy, gdyż wiza jest krótka a przed nami kolejne 400 km wąską i dziurawą drogą.

Początek zaczyna się wygodnie.

Dalej już trochę mniej. Tutaj po kilku godzinach dziury w drodze odczuwa się na tyłku coraz bardziej.

Takie widoki i dobre humory sprawiają, że wspominam tą drogę wspaniale 🙂

Czas już się zanurzyć w wodzie i trochę zrelaksować!

Plaża wygląda świetnie!

Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego to zdjęcie jest takie ładne 😀

Mrauk – U

Chciałoby się, aby dalsza droga była lepszej jakości. Rzeczywistość weryfikuje te myśli dość szybko. Kolejne kilometry mijają jeszcze wolniej. My z Termometrem jedziemy na dachu tira, a dziewczyny gniotą się z rodziną kierowcy, w sześć osób w kabinie. Po paru godzinach takiej jazdy, już po zmroku, kierowca zatrzymuje się w restauracji. Mówi, że dalej tej nocy już nie pojedzie. Jego argumentem jest powtarzanie „pif paf”, pokazywanie pistoletu/karabinu oraz wskazywanie na dalszą trasę. Przypomina nam to w jakim kraju jesteśmy i uświadamiamy sobie, że właśnie wjeżdżamy w „gorące tereny”. Stąd wysiedlani są muzułmanie Rohingya (większość już została wyrzucona do Bangladeszu, ale ciągle nie wszyscy). Spędzamy tę noc w knajpie na podłodze i jeszcze przed wschodem ruszamy dalej.

Po ciemku, taką drogą, na dachu ciężarówki.

Lubię taki transport! 😀

Trzeba być dobrym kierowcą, by jeździć po Mjamnie.

Czytaj również:  "Infinite love" - początek przygody!

Taki transport przez ponad 200 km z średnią prędkością poniżej 15 km/h męczy nas okropnie. Dojeżdżamy jednak do celu i realizujemy nasze plany związane z tym miejscem. Pierwszy jest zachód słońca z widokami na pagody i stupy. Szybka noc bez pytania na terenie monastyru (pukaliśmy w drzwi, ale nikt nie odpowiadał) i podziwianie wschodu. Jest naprawdę pięknie i pomimo trzęsawicy, na czymś, co niektórzy nazywają drogą i gdzie asfalt jest położony głównie dla ozdoby – warto (jak dla mnie warto nawet dla tej drogi).

Same świątynie także są ciekawe, gdyż nie są kiczowato oblane złotym kolorem w każdym możliwym miejscu. Są to budowle z XV – XVI wieku i mają swój klimat. Same miasto będące niegdyś stolicą regionu jest zamieszkałe obecnie przez niewiele ponad 20 tys. osób. Odwiedza je rocznie ok 2000 turystów i jest super. Niestety nie mamy dużo czasu i trzeba jechać dalej… a raczej wrócić tą samą drogą… Tym razem ciśniemy się we czwórkę na tylnej kanapie tira. Przez tyle godzin i w kolejnych takich ciężarówkach dochodzimy do mistrzostwa świata w ludzkim tetris’ie. Gorzej wychodzą na tym pośladki i kręgosłupy.

Jedna ze świątyń w Mrauk – U (czyt. miałku).

Mieliśmy trochę zbyt dużą mgłę, która wznosiła się razem ze słońcem. Mimo to – dla mnie bomba.

Wewnątrz świątyń też może być ciekawie.

Puppa

Docieramy do bardziej popularnych rejonów w centrum kraju. Drogi się poprawiają, lecz przypominają te polskie prowadzące z „Zadupia Wielkiego” do „Psiego Wygwizdowa”, z przed kilkunastu lat. Góra z tą przecudowną nazwą Puppa jest warta swojej świeczki. Dwu godzinny trekking na wulkan nie jest trudny. Można tam oglądać widok na skałę i zbudowaną na niej świątynię. Spektakularny krajobraz rozciąga się jednak dopiero z ostatniej pagody na szczycie wulkanu.

U góry jeszcze lepiej. Widać kontur krateru.

Selfik na szczycie musi być.

Bagan

Bagan jest przez miejscowych nazywany Paganem. Była to stolica dawnego królestwa Baganu, a w dzisiejszych czasach jest najważniejszą turystyczną atrakcją całej Mjamny. Świątyń jest ponad 2 tysiące. Większość jest zachowana w dobrym stanie. Większe, lub mniejsze wystają ponad stepowy krajobraz. Idealnym sposobem w mojej ocenie byłoby przejechanie się pomiędzy nimi wszystkimi rowerem. My natomiast na piechotę odwiedzamy te największe, ocierając się o wiele innych – mniejszych.

Jedno z dziesiątek zdjęć zrobionych w tym miejscu. Na resztę będziecie musieli poczekać. Pojawią się na fejsie jak znajdzie się na to czas 🙂

Największym wydarzeniem w tym miejscu jest wschód słońca. Popularnym jest wynajęcie nad ranem balonu, wzbicie się oraz oglądanie tego wydarzenia z góry. Teren jest tu płaski a jedynymi wzniesieniami są świątynie. Przypadkowo spotkana Polka poleca nam jedną z nich. Wchodzimy do środka i bardzo ciasnymi schodami wdrapujemy się na szczyt. Widzimy jak słońce wschodzi, a wraz z nim balony. Moim zdaniem ten niecodzienny widok jest warty przyjechania w to miejsce. To jednak zależy od gustu, gdyż Termometrowi nie podobał się ze względu na chmury.

Wschód słońca ze świątyni. Te kropki na niebie to balony.

Mandalay

Mandalay jest duży miastem, które większość turystów traktuje jako punkt zaczepienia. Po pierwsze – jest tu kilka ciekawych atrakcji, a po drugie – łatwo się stąd dostać do jeszcze większej jej ilości w okolicy. My tutaj wjeżdżamy bez żadnych perspektyw na nocleg, co zmusza nas do długich spacerów i szukania monastyrów. Zostajemy odrzuceni w paru (wliczając w to kościół), aż w końcu przyjęci z uśmiechem na twarzach u mnichów.

Czytaj również:  Życie na Kanarach

Po oglądaniu pięknego widoku ze wzgórza Mandalay („Mandalay hill), na której jest zbudowana świątynia – schodzimy. Schodki na dół ciągną się przez półtora kilometra, a co chwila można się zatrzymać na „pięterku” gdzie stoi pagoda, lub inna świątynia. Przyjemny spacer do największej książki świata.

Moje ulubione zdjęcie ze wzgórza.

Książki wydawane są zazwyczaj w okładce, a każda strona jest jedna obok drugiej. Ta największa jest napisana na ponad 2500 granitowych płytach, a każda z nich osobno obudowana. 729 takich tablic jest zapisanych świętą księgą buddyjską, a kolejne niemal 1800 zawiera komentarze i podkomentarze do niej. Została ona w całości przeczytana tylko raz. Takie wydarzenie trwało pół roku, uczestniczyło w nim 2400 mnichów, którzy na zmianę, bez przerw, czytali ją nieustannie.

Książka. W każdym z tych „białych domków” jest jedna „kartka”.

Nie mamy czasu na zwiedzenie wszystkich atrakcji tego miasta i z wielu musimy zrezygnować (28 dni wizy to bardzo mało). Na koniec jeszcze zachwycamy się zachodem słońca przy moście. Jest to już wylotówka, a my mamy przed sobą 850 km do Tajlandii.

Powrót

Ponad nasze oczekiwania, w minutę łapiemy karektostop na 450 km. Bez problemu dojeżdżamy do znanej nam już miejscowości Hpa – An, w której przegapiliśmy parę atrakcji.

Na naszym celowniku na początku ląduje „grzyb”. Jest to skała podobna do maczugi, wraz z wybudowaną pagodą na jej szczycie. Zdjęcia tego miejsca są spektakularne, ale w praktyce określiłbym to miejsce – średniak.  Całkowicie odwrotnie jest z drugim punktem, który odwiedzamy tego samego dnia.

„Grzyb”.

Do jaskini docieramy już wieczorem – na godzinę przed zmierzchem. Jest ona ogromna, a korytarz jest oświetlony. Przez kilka minut spaceru na bosaka (na początku była świątynia i należało ściągnąć obuwie) zachwycamy się podziemną przestrzenią. Wychodzimy z drugiej strony i znajdujemy się przy zatoce rzeki. Stoją łodzie, a ludzie kręcą się tam i z powrotem. Oferują nam płatną podwózkę, ale my nie chcemy ani płacić ani wracać.

Dalej można przejść po kładce, gdzie zaczyna się kolejna jaskinia. Tutaj oświetlenie już nie dociera, więc musimy użyć latarek. Kręcimy się zaglądając w kilka szczelin i lekko się przeciskając. Czas ucieka i wiemy, że na zewnątrz zaczyna się zmierzch. Wszyscy oprócz mnie, chcą już wracać. Nie są oni jednak tak zafascynowani eksploracją dziur jak ja.

Podczas gdy oni we trójkę wybierają odwrót, ja podjarany wybieram naprzód. Nie trwa do jednak długo. Kilkadziesiąt metrów dalej natrafiam na ścianę z otworem. 3 – 4 metry wspinaczki (75% nachylenia). Natrafiam tam na korytarz powietrzny, a przez szczelinę widzę kolejną komnatę. Latarkę muszę trzymać na zmianę w zębach lub ręce. Nie daje mi to całkowitej swobody ruchu, podczas gdy stromizna po drugiej stronie jest jeszcze większa i głębsza. Ze względów bezpieczeństwa misję odpuszczam i biegiem doganiam resztę ekipy. Komnata za dziurą jednak wraca do mnie w myślach jako coś, czego pragnę, ale nie mogę dostać.

Oświetlona część jaskini.

Zatoka pomiędzy.

To już jest ostatnia atrakcja w tym kraju. Rozbijamy namioty u kogoś na polu, a Termometr zaskakuje wszystkich – a może byśmy się tak napili? –„Owszem, owszem, w każdej chwili” – mam w głowie, ale by nie musieć iść z nim do sklepu – udaję niedostępnego. Co dobre szybko się kończy i po dokładkę muszę już zasuwać. Chwilę po moim powrocie dołącza do nas policja. Sprawdzają dokumenty, ale jako że jesteśmy blisko granicy to obiecujemy im, że następnego dnia opuścimy kraj. Tak też się dzieje.

My czujemy się źle przez jeden dzień, Termometr przez ponad tydzień. O tym co go dopadło napiszę w kolejnym poście o Tajlandii. Tymczasem szykujcie się na ciekawostki o Mjanmie. Jest o czym opowiadać.


Facebook Comments