Nowa Zelandia – kraj, który szybko trafia na podium mojej listy ulubionych państw – część II


W poprzednim poście zwiedziłem już wyspę północną, parę parków narodowych i lodowce. Podróżowałem trochę sam, trochę z Basią ze Słowacji, a także z „Podróżnymi Opowieściami”. Powoli już czas zacząć myśleć o osadzeniu gdzieś 4 liter na chwilę dłużej, ale jeszcze zanim do tego dojdzie, odwiedzę przepiękne okolice góry Cook’a.

Góra Cook’a

Ruszam w stronę parku narodowego góry Cooka, który jest szczytem Oceanii i sięga 3700 m n.p.m. Docieram do oddalonego o 60 km od wioski „Mt Cook village” darmowego obozowiska, który jest jednym z najlepszych kempingów, w jakim kiedykolwiek przebywałem. Nieziemsko piękny widok i jezioro, które pomimo iż spływa do niego woda z lodowców, ma na moje oko około 20 stopni i nadaje się nawet do dłuższej kąpieli. Widoki są jeszcze lepsze niż zwykle, ze względu na cyklon, który przyniósł w wyższych partiach gór spory opad śniegu. Szczęka opada!
Szczękę zostawiam na poziomie tego jeziora, gdyż nie jestem jej wstanie podnieść ani o centymetr wyżej, podczas mojej wspinaczki do góry na 1700 m. Jest to chyba najlepszy trekking w moim życiu, ale cokolwiek bym nie napisał to nie odzwierciedlę tego, tak jak naprawdę to wygląda. Małą namiastką będą za to zdjęcia, sami zobaczcie:

Kemping z kąpielą i takim widokiem.

Zaczynam spacer.

Punkt widokowy blisko miejsca docelowego.

Wygląda, że jest zimno, ale to nie prawda. W krótkich spodenkach i koszulce siedziałem przez ponad pół godziny i nawet mi nie było chłodno. Świeży śnieg w środku lata leżeć tu nie powinien, a słońce grzeje tak mocno, że lepiej nie zapomnieć o kremie do opalania tak jak ja.

Zrobienie tego zdjęcia zajęło mi 20 min ze względu na kłopoty ze sprzętem. Niestety i tak nie złapałem momentu, gdy nie było wiatru i tafla wody była jak lustro.

Po trekkingu wracam do namiotu, który zostawiłem na kempingu wraz z mniej wartościowymi rzeczami. Tym razem jednak zbieg okoliczności nie jest po mojej stronie i dzień później dowiaduję się, że niecały kilometr obok, był Termometr i Andrzej. Ponadto 500 m w drugą stronę biwakowała Basia, więc szczęście tego dnia mi nie dopisało i spędziłem wieczór samotnie.
O ile z Andrzejem nie było dane mi się spotkać, to z Termometrem zobaczyłem się już następnego dnia, u Krzysia w Wanace. „Kris de bongo” przygotowuje się właśnie do „mistrzostw świata w wypruwaniu sobie flaków” – czyli do 10 dniowego wyścigu, podczas którego grupy 4-osobowe będą musiały odbyć bieg na orientację, spływ górski, kajakowanie, rowerowanie, wspinaczkę i wiele innych, śpiąc przy tym po 2-3 h dziennie. Takimi hardcorami nie jesteśmy, ale nasze przygotowania skupiają się ku najdłuższemu w moim życiu spaceru.

Kris zabiera ze sobą parę batoników wysokoenergetycznych.

Trekking

Przygotowanie do wyjścia w góry na kilka dni nie jest takie trudne, jak się to może z początku wydawać. Najważniejsze jest jednak dobre przygotowanie, czyli w naszym wypadku odpowiednia ilość jedzenia, gdyż resztę sprzętu mamy zawsze ze sobą. Wysokokaloryczne wyroby, które za razem nie są najdroższymi w sklepie to głównie ser, masło orzechowe i najtańsze batony. Żarcie to ponad połowa wagi plecaka. Jesteśmy gotowi – ruszamy!
Na początek mamy do przekroczenia rzekę, która tego dnia wydaje się być nieco wzburzona. Pierwszy idzie Łukasz bez plecaka, by sprawdzić czy jest to w ogóle możliwe. Poziom wody jest jednak zbyt wysoki, by udało się to zrobić bezpiecznie, więc musimy odpuścić tę misję. Łapiemy więc stopa i zaczynamy trekking  w innym miejscu. Mamy przez to kilka dodatkowych kilometrów i jeszcze mniej czasu. Idealnie z zachodem słońca docieramy do chatki, która okazuje się pełna, ale znajdujemy miejsce na namioty i śpimy na zewnątrz.

On poszedł tam na ochotnika!

Drugiego dnia nie mamy zbyt wielkiego pośpiechu i jak wyruszamy w trasę to jest już godzina 11-sta. Przychodzi w tym momencie para Czechów, których zastała noc na szlaku. Nie mieli oni namiotów i spędzili ciężką noc w lesie, a tego ranka mieli już w nogach kilka kilometrów wymagającego odcinka, na którym my dzień wcześniej uroniliśmy nie jedną kroplę potu. Spotkamy ich jeszcze tego dnia, bo chcą dotrzeć tam gdzie my, ale o tym potem.
Najcięższym etapem tego dnia to wspinaczka na grań i zejście z niej. Widoki za to rekompensują nam cały wysiłek. Przekraczamy mosty linowe i podziwiamy przepiękne krajobrazy tego oddalonego od reszty świata skrawka ziemi, by po ponad 20 km dotrzeć tuż przed zmrokiem do rzeki. Powtarzamy sytuację z dnia poprzedniego. Łukasz idzie na zwiady jako pierwszy. Znajduje on dobre miejsce, gdzie woda sięga tylko do pasa, ale ze względu na wartki nurt, wcale nie jest to takie proste, jakby się mogło wydawać na początku. Idziemy już razem z plecakami, ale jeden kamień osuwa mi się spod nogi i staję prostopadle do rzeki. Pochylam się do przodu, ale siła wody przeciąga mnie kilkanaście centymetrów ze sobą. Mam serce pod gardłem, ale utrzymuję równowagę mając już wodę ponad pępek. Z małą pomocą Łukasza jednak obracam się bokiem do nurtu. Rzeka ma może około 5-ciu stopni Celsjusza, ale jest już za nami, a my zmierzamy do chatki, w której z daleka widzimy, że pali się kominek. Rozkładamy namioty i idziemy się prędko ogrzać. Plan jest idealny: najpierw kawa, potem spaghetti i na koniec dnia ciepła herbata. W połowie kawy i w trakcie gotowania wody na makaron, zaczyna się jakieś zamieszanie i dowiaduję się od pozostałych tu przebywających, że ktoś próbuje właśnie przekroczyć rzekę, a ich głosy nie brzmią „zbyt szczęśliwie”. Biorę więc tylko latarkę i biegnę zobaczyć co tam się dzieje. Już wkrótce jednak żałuje, że się tak pospieszyłem i nie ubrałem butów, a kamieniste podłoże nie ułatwia mi zadania. Znajduję po mojej stronie wody Czecha, który stoi i trzęsie się z zimna, oraz przerażenia. Pokazuje mi swoją koleżankę, siedzącą i skuloną po drugiej stronie brzegu. Nie odpowiada na wołanie i nie wiadomo w jakim jest stanie. Nurt pociągnął ją ze sobą ponad 100 m i nie wiadomo, czy nie ma połamanych kończyn. Nadaję szybko sygnał S.O.S latarką (3 krótkie, 3 długie, 3 krótkie) i idę w górę rzeki znaleźć miejsce, w którym można ją przekroczyć. W tym czasie szybko zjawia się Łukasz, który całą sytuację konkluduje naszym ładnym polskim słowem na k. Rozbieramy się i wchodzimy do wody, ale po ciemku już nie jest jak wcześniej. Ledwo utrzymujemy równowagę i wracamy z powrotem na brzeg – w tym miejscu nie przejdziemy. Kilkanaście metrów w górę rzeki jest już lepiej, przechodzimy i znajdujemy przerażona Czeszkę, która siedzi skulona z plecakiem. Z pomocą udaje jej się wstać. Wspólnie trzymając ją pod pachami, doprowadzamy dziewczynę do chatki pod kominek. Cała akcja zajmuje trochę czasu. Moja kawa jest już zimna, a spaghetti spalone (Termometr nie przypilnował jak należy :P). Jeśli chodzi o Czeszkę to popełniła chyba wszystkie możliwe błędy. Była już zdesperowana, by do nas dołączyć w ciepłym miejscu, więc decyzje jakie podjęli były zbyt pochopne. Całe szczęście skończyło się tylko na złamanym palcu u nogi, a plecak prawdopodobnie uratował jej życie, gdy odbijała się od kamieni. Jak się później dowiedzieliśmy, w tym miejscu corocznie, kilku „odważnych” turystów traci swoje życie.

Dolinką idzie się łatwo 🙂

Tutaj jeszcze ściągam buty, ale szybko się przekonuje, że nie ma to większego sensu. 90% trasy z chlupiącymi butami.

Tak, będzie całkiem stromo.

Ale taka wolność jest warta każdego poświęcenia.

Po wysiłku należy zregenerować siły i trochę odetchnąć.

Dumni!

Dzień wcześniej walczyliśmy tu o życie. Teraz Łukasz ustawia nas, by fotka wyszła jak należy.

Ze względu na pogarszającą się pogodę i nadchodzące ulewy, skracamy planowane 5 dni trekkingu do zaledwie 3. Trasa sama w sobie jest już bardzo mokra, a codziennie przez okres marszu towarzyszy mi chlupanie w adidasach, więc nie wyobrażam sobie jak by to mogło wyglądać w deszczu. Ponadto towarzyszący temu podnoszący się poziom wody prawdopodobnie zatrzymałby nas w górach i nie byłoby już odwrotu.

Czytaj również:  Chiny

Powrót do Wanaki

Wracamy do domu Krzysia, ale jego już nie ma, gdyż wyjechał na zawody. My w tym czasie wraz z Termometrem zadomawiamy się na dobre, a Zygmunt – właściciel daje nam tutaj pracę na najbliższy miesiąc. Czas mija szybko przy wymianie dachu, budowaniu ścian, bądź przy pracach w ogrodzie. Dodatkowo trzeba pamiętać jak piękna i turystyczna jest Wanaka. Spędzamy tutaj Święta Wielkanocne, które są bardzo rodzinne, a sam dom przez cały czas żyje swoim życiem. Ciągle ktoś przychodzi w odwiedziny, jedzie gdzieś i wraca. Jest wesoło i tłoczno, a my sami nazywamy to miejsce: Mrowiskiem Ludzkim. Gdy pogoda się pogorsza, dalej jest wesoło, pomimo iż temperatura w środku czasem nie przekracza paru stopni. Bywają nawet takie dni, gdy czapkę ściągam tylko pod prysznic, a długie spodnie na kibel. W okresie świątecznym odbywają się tutaj pokazy samolotów wojennych, które kręcą nad nami beczki, gdy my skaczemy po dachu. Pomimo kilku niedogodności, miejsce to całkowicie wpada mi do serca i ciężko mi je opuścić, jednak nadchodzące przygody pomagają w podjęciu tej decyzji. Jeszcze raz wielkie dzięki dla Zygmunta i Eli, którzy pozwolili nam tu zamieszkać i dorobić trochę grosza!

Słowiański przykuc.

Fachury.

Gotujemy na zmianę z mieszkającymi tu z nami Francuzami. Przepyszne dania wcinamy na stole z desek do rusztowania. Kocham ten klimat!

W poszukiwaniu złota

Podróżne Opowieści jeżdżąc po przepięknych okolicach kanionu Skippers, zabrali ze sobą autostopowicza. Człowiek ten jechał właśnie do swojej „pracy”, czyli poszukiwania złota w rzece. Można go nazwać profesjonalistą, gdyż żyje ze swoich znalezisk, a taka jedna wyprawa to dla niego 5 dni poszukiwań. Dla ułatwienia, swój ekwipunek przywozi w te rejony tylko raz i chowa go w krzakach, by nie nosić go ponownie. Historia ta natchnęła mnie na pomysł: „też muszę spróbować!”. Pakuję rondel, oraz rzeczy które mają mnie utrzymać przy życiu i ruszam. Widoki faktycznie zachwycają i zapierają dech w piersiach równie mocno jak mrożące powietrze, gdy siedzę na pierwszej pace złapanej w Nowej Zelandii, wraz z 5-cioma psami mi towarzyszącymi. Do rzeki zostaje mi tylko jakiś 1 km, który z podnieceniem zlatuje bardzo szybko. Wyciągam rondel, wrzucam garść kamieni, dolewam trochę wody i kręcę… kręcę… kręcę. Jeden, drugi, siódmy itd. raz. Każdy najmniejszy minerał wydaje mi się świecący i wyglądający jak złoto. Po dwóch godzinach, gdy światło już zaczyna zanikać, tracę powoli nadzieję, ale zmieniam miejsce i jest! Biegnę w pośpiechu do plecaka, by go schować w bezpieczne miejsce i trach… zgubiłem. Sążne „mać” jeszcze roznosi się przez kanion, odbijając się od wody i skał, gdy ja już wracam w to samo miejsce. Nie minęło parę minut, a małe ziarenko wylądowało znowu w moich łapach, ale tym razem już nie pozwoliłem mu się stracić. Jeden cel zaliczony, teraz pozostaje już tylko przetrwać, co może nie okazać się takie łatwe. Mój śpiwór po 2,5 roku użytkowania nie jest już pierwszej świeżości, a nadchodząca temperatura to 2 stopnie poniżej zera. Wszystkie ubrania jakie posiadam mogą nie wystarczyć, ale mam ze sobą termofor, który kupiłem dla koleżanki. Samo zagrzanie wody w środku namiotu jest dużym plusem, ale taki prosty gadżet jednak dostaje moje 100% uznanie. Muszę tylko wstać o 3 w nocy i zagrzać wodę raz jeszcze, ale mimo tak niskich temperatur, jest naprawdę dobrze. Poranek już mnie tak nie rozpieszcza, bo pomimo aż 6-7 stopni na zewnątrz, zaczyna padać deszcz, który towarzyszy mi przez kilka kilometrów marszu. Szczęście jednak mnie do końca nie opuszcza i zatrzymuje się kobieta, która podwozi mnie do Queenstown. Dowiaduję się od niej, że na końcu tej drogi mieszkają tylko dwie rodziny: jej, oraz chłopa który podwiózł mnie dzień wcześniej w pierwszą stronę, ale zazwyczaj i tak lata samolotem (podwoziła mnie cała wioska).

Czytaj również:  Panama - część II

Milford Sound

Po jednej nocy spędzonej w Wanace, wyruszam na jedno z najbardziej odwiedzanych miejsc w Nowej Zelandii – Milford Sound. Jestem podniecony, gdyż będą to pierwsze fiordy jaki zobaczę w swoim życiu, ale zaraz trochę przerażony, gdyż temperatury w nocy mają spadać do -3. Zabezpieczam się tym razem kupując swój własny termofor i wyciągam kciuk na południe. Po paruset kilometrach orientuję się, że zapomniałem tego cudownego urządzenia i znowu trzęsę się z zimna i ze strachu przed nadchodzącą nocą. Znajduję w apteczce koc życia, który wiozę jeszcze z Polski i do tej pory zawsze zapominałem go użyć. Rozkładam na dnie namiotu, a sama noc pomimo zimna zlatuje w miarę dobrze. Widoki jakie towarzyszą mi w drodze do fiordów jednak rekompensują cały ten trud, a za każdym zakrętem mam wrażenie, że widzę najpiękniejszy krajobraz w swoim życiu. W Milford Sound wskakuję na łódkę w dwugodzinny rejs, aż pod same może tasmańskie. Wiatr przy otwartym morzu rozpędza się do blisko 100 km/h, ale wierząc kapitanowi nie rzadko przekracza 300 km/h, więc wygląda na to, że cała nagonka na te wody musi być prawdą. Fiordy są bardzo strome, a miejscami wyglądają jak kilkuset metrowe ściany, z których zlatuje woda. Skipper promu jest odważnym człowiekiem i podpływa do skał niemal na wyciągnięcie ręki, mocząc jednocześnie wszystkich stojących i podziwiających piękno przyrody wodospadami, rozpędzającymi wodę z kilkudziesięciu metrów. Samo to miejsce słynie z bardzo deszczowej pogody (300 dni w roku pada), ale tego dnia jest bezchmurnie, a dodatkowo ośnieżone szczyty sprawiają, że jeszcze długo nie będę mógł zapomnieć o tym widoku. W planach miałem jeszcze zahaczyć o jeden trekking, ale od innych turystów dowiaduję się, że jest zamknięty ze względu na śnieg i lawiny, więc wracam do Mrowiska Ludzkiego.

Mam zdjęcie i dowód, że tam byłem, dzięki podwożącej mnie Malezyjce 🙂

Końcówka

Czas pożegnać się na dobre z Wanaką, za którą nieraz jeszcze mi się zatęskni. Oprócz niewygód, jak temperatury w pomieszczeniach, niższe niż te w lodówce, czy brak dachu, to poznałem tutaj mnóstwo niesamowitych ludzi. Ze smutkiem na twarzy żegnam się z tym miejscem, ale mam jeszcze tydzień drogi przede mną. Wyruszamy z Termometrem na północ przejeżdżając jeszcze przepiękną drogą: „Arthur Pass”, gdzie spotykamy kolejnych niesamowitych ludzi. Naszym celem jest jednak miasto Christchurch, w którym mój kompan spędził już tydzień czasu przed wszystkimi przygodami w Wanace. Opowiedział on naszemu hostowi wtedy o naszej wspaniałej Polsce na tyle dużo, żeby przekonać go o jej świetnej historii. Wchodząc do domu możemy zobaczyć na stole małą kolekcję książek o polskiej historii w języku angielskim. Za parę lat odwiedzi nas, a wtedy będzie wiedział o nas więcej niż przeciętny Polak. Trzeba mu też przyznać z jaką łatwością i szybkością łapie nasz trudny język. Obiecał nawet, że w odpowiednim miejscu i czasie użyje zwrotu w sklepie „środa dzień loda”, którego znaczenie bardzo mu się spodobało.

Czytaj również:  Kostaryka

Kolejnym przystankiem na naszej trasie jest Wellington, w którym odwiedzamy Nicka, u którego już wcześniej nocowałem. Pokazuje on nam życie nocne w stolicy, które pomimo iż jest świetne, to opis lepiej pominąć. Już tylko kilka stopów do Auckland i czas pożegnać się z tym pięknym krajem.

Lecimy do Sydney bez większych problemów na granicy, a już następnego dnia jesteśmy na ekranach milionów telewidzów w publicznej australijskiej telewizji, ale o tym już w następnym poście.

Podsumowanie

Nowa Zelandia jest przepięknym krajem, bardzo dobrze przystosowanym dla turystów. Najbardziej popularnym sposobem zwiedzania jest kupienie taniego samochodu, lub wypożyczenie kamperwana, oraz spędzania w nim nocy. Można szukać, za pomocą aplikacji kempingów, których swoją drogą jest bardzo dużo, a niektóre z nich są nawet darmowe. Wśród turystów, można tutaj łatwo zauważyć przewagę liczebną Francuzów, Niemców, a na trzecim miejscu Czechów, którzy ze względu na nieograniczoną liczbę wiz „Work and Travel”, przylatują tuż po liceum na roczną przerwę.

Typowe podróżowanie po Nowej Zelandii.

Państwo to należy do dbających o porządek. Kary za nielegalne rozbicie namiotu są horrendalnie wysokie, ale za to śmieci przy drodze to rzadkość. Nie tylko w parkach narodowych, ale i każdym lesie na drzewach można zauważyć pełno mchów świadczących o czystości powietrza. Woda z niemal każdej rzeki nadaje się bezpośrednio do spożycia, co ułatwia życie podczas kilkudniowych trekkingów. Wielki plus z mojej strony.

Oprócz licznych ptaków, zwierzęta żyjące na dziko są tutaj dość rzadkim widokiem, a znalezienie słynnego nocnego ptaka kiwi graniczy niemal z cudem (nie wliczając wyspy Stuard, na której nie byłem).

Papuga wysokogórska.

Nowa Zelandia jest sławna m.in. ze względu na bardzo popularny film „Władcy Pierścieni”. Wierząc plotkom od niektórych ludzi, po ekranizacji turystyka podwoiła się, więc spodziewałem się bardzo dużo akcentów związanych z tą serią. Szybko jednak o niej zapomniałem, ale poszczególne elementy, od czasu do czasu mi o niej przypominały: Hobbiton, statuy Gandalfa, czy Smauga w wioskach, tablice rejestracyjne jak „Isildur”, itp.

Ciekawą odmiennością na północnej wyspie są miasteczka dedykowane. Rozróżnia się je, ze względu na charakterystykę małej miejscowości, a rozpoznaje na przykład po wielkim posągu marchewki, gumiaka, czy byka, z których one słyną.

Nowa Zelandia jest nie tylko świetnym krajem do zwiedzania, ale również do zamieszkania. Co prawda standard życia dalece odbiega od standardu życia w Australii, ale moim zdaniem ekonomia wcale nie jest w najgorszej kondycji, a ludzie na ulicy zarażają uśmiechem.

Gdzie się nie ruszysz, wszędzie jest pięknie.

Niebo w Nowej Zelandii nocą zachwyca!

Jest to kraj znajdujący się w czołówce najbezpieczniejszych państw świata, ale jak zawsze znajdzie się też parę minusów. Można wyliczać przewrażliwienie na punkcie sprzedaży alkoholu, czy innych używek (Termometrowi nie sprzedali bletek, bo nie miał ze sobą paszportu, a sam dowód osobisty to za mało), ale największym problemem moim zdaniem jest skłonność kierowców do wsiadania za kółko po alkoholu, lub innych używkach.


Facebook Comments