Nowa Zelandia i kolejny złapany jachtostop


Trasa z Fidżi do Nowej Zelandii jest uważana za jedną z pięciu najtrudniejszych, pośród popularnych odcinków, pokonywanych każdego roku przez żeglarzy. Mamy pełną świadomość możliwych trudności, a John nawet załatwia za drobną opłatą doradcę od pogody. Jest to stary żeglarz Bob, który wspomaga nas dobrą radą odnośnie planowanej wyprawy i na bieżąco informuje nas o zmieniającej się pogodzie. Już niedaleko Nowej Zelandii doświadczam z mojej strony najniebezpieczniejszej sytuacji w mojej „karierze”. Podczas standardowego manewru zmiany kursu, przy dość silnym wietrze 25 węzłów i sporych falach, odczepia się górne mocowanie od boma spinakera. Podbiegam czym prędzej by pomóc go utrzymać, ale jest już za późno i ten metalowy pal ześlizguje się uderzając mnie w nogę. Tracę równowagę i przewracam się. Mam na sobie kamizelkę, którą jestem przypięty do lin bezpieczeństwa, więc zagrożenia życia nie ma żadnego, ale mogło się to skończyć bardzo nieprzyjemnie, a sam manewr kończę tylko z posiniaczonym palcem u nogi.

Przechyły i przechyły. Za falą fala mknie.

Ten wymagający odcinek ok. 1300 mil jest ostatnim podczas naszej sześcio i pół miesięcznej przygody na Ladodze. Pokonaliśmy w tym czasie ponad 10 000 mil morskich zatrzymując się 46 razy (3 razy w marinach, 43 razy na kotwicy). Jest to najdłuższa „podwózka” jaką miałem do tej pory okazję doświadczyć. Odwiedziliśmy w tym czasie 7 krajów i przeżyliśmy niezliczoną ilość przygód. Ponad 1/3 tego okresu spędziliśmy żeglując po oceanie, ale pomimo tak długiego wolnego czasu rozgrywkę na śmierć i życie zostawiliśmy na sam koniec. Potyczkę między mną a Termometrem w wojnę na dwie talie rozgrywamy już pod koniec tej jachtostopowej przygody. Trwa ona dwa dni i po burzliwych przebłyskach geniuszu i taktyki udaje mi się ją w końcu wygrać (nie było lekko i zostałem w pewnym momencie z jedną damą na jego 8 asów, 8 króli i 7 dam, ale szybko się odkułem). Wyspy na południowym Pacyfiku są dla mnie czymś niesamowitym, zarówno pod względem wizualnym jak i kulturowym. Mam nadzieję, że będę miał okazję jeszcze tu wrócić!

Czytaj również:  Jachtostopem do Cabo Verde!

Podczas, gdy my bijemy nowy rekordy prędkości Ladogi 150 mil od lądu, samolot przelatujący tuż nad naszymi żaglami przerywa nam oglądanie filmu. To straż graniczna, która zadaje nam kilka pytań przez radio. Jest to nasza pierwsza taka kontrola z powietrza. Poprzednim razem na Fidżi z okrętu wojskowego przypłynęło na dinghersie do nas kilku wojskowych. Weszli na jacht, zadali kilka pytań i sprawdzili papiery. Brakowało jednego dokumentu, który załatwiał – hahahaha – Termometr. Całe szczęście obyło się bez mandatu, a notatka przez nich zostawiona została pominięta przez celników (John dobrze zamieszał sytuację, oni się pogubili i machnęli ręką).

Wspomnienie z Fidżi podczas niespodziewanej wizyty.

Docieramy do Nowej Zelandii późnym wieczorem. Jest już za późno na oficjalne zameldowanie, więc otwieramy butelkę za butelką i gadamy do 4 rano. O 7 – mej przychodzą już panowie z biura imigracyjnego. Nie jest łatwo, ale trzeba wstać. Doświadczamy jeszcze raz profesjonalizmu ze strony straży granicznej. W niecałe 2 godziny jesteśmy dokładnie przepytani (wszystko jest notowane, co, po co, gdzie i kiedy), podczas gdy inni pracownicy sprawdzają skrupulatnie jacht, pies szuka narkotyków, a panowie grzebią w ubraniach, pod materacami, czy nawet podłogą. Jest to najdokładniejsza kontrola, jakiej do tej pory doświadczyłem, ale odbywa się bardzo sprawnie i cały czas w dobrych nastrojach z uśmiechami na twarzach.

Zbliżamy się. Czas znaleźć flagę Nowej Zelandii.

Kapitan też już przygotowany, zacerował nawet skarpetę.

Wpływając na teren tego kraju mamy plan spędzić tutaj co najmniej 3 miesiące, ale plany szybko podlegają weryfikacji. Schodzę na ląd i zauważam ogłoszenie, że para Niemców poszukuje załogi do Nowej Kaledonii. Początkowo nie jestem tym zbytnio zainteresowany, ale po krótkiej rozmowie z Termometrem decydujemy się z nimi porozmawiać, gdyż ta opcja zaczyna się wydawać całkiem rozsądna. Przed nami ważna i trudna do podjęcia decyzja, bo wszystko jest uwarunkowane sezonami. Zostanie w NZ jest bardzo kuszące, ale mogłoby ono przedłużyć całą wycieczkę nawet jeszcze o dodatkowe pół roku. Na krótką metę opcja ta wydaje się nieco ciekawsza, ale z szerszego punktu widzenia jest jednak mniej dla nas wygodna pod względem spokoju ducha (do NZ jeszcze wrócimy).

Czytaj również:  "Infinite love" - początek przygody!

Spędzamy więc w Nowej Zelandii zaledwie parę dni nie oddalając się z mariny dalej niż na paręset metrów. Czyścimy porządnie Ladogę i przeprowadzamy się przenosząc nasze plecaki z jednego jachtu na drugi. 12 Moons, czyli nasz nowy dom na najbliższy tydzień jest o wiele większym jachtem. Oprócz wielkości imponuje także wygodą, a przede wszystkim szybkością. Nasz nowy kapitan Stefan lubi zapier… szybką żeglugę. Brał on udział w wielu profesjonalnych wyścigach m.in. przez Atlantyk, ale najlepsze wyniki osiągał na małych dwuosobowych łódkach zajmując 2 miejsce w Niemczech i 4-te w ogólnoświatowych regatach. Na swoim jachcie zajął natomiast 3 miejsce w „wyścigu” ARC (niby nikt się tam nie ściga, ale jednak) i nie wygrał tylko dlatego, że miał problem techniczny, który spowolnił ich na parę godzin.

Ostatnie zdjęcie z Johnem. Spędziliśmy razem prawie 7 miesięcy i zżyliśmy się bardziej niż się tego na początku spodziewałem. Wielki szacun dla Ciebie John – za to co robisz i za to kim jesteś.

A to już nasz nowy dom na następny tydzień. Wprowadzamy się.

A to nowy kapitan wraz z kapitanową.

Oraz my w pamiątkowych polówkach, które dostaliśmy od kapitana.

Spędzamy wspólnie czas bardzo przyjemnie ucząc się od naszego nowego kapitana wielu rzeczy o żegludze. Czasu nie ma dużo, bo faktycznie płyniemy bardzo szybko. Z każdym dniem natomiast możemy odczuć zmianę temperatury. Woda samego oceanu podnosi się z 15 do 25 stopni, a my znów cieszymy się latem, którego brakowało nam przez te parę dni. Dopiero co pisałem o najniebezpieczniejszej sytuacji na jachcie, ale tutaj spotkała mnie najbardziej bolesna. Dostałem zadanie przytrzymania boma, którego podjąłem się z całym sercem. Ten kawał metalu ważący 300kg okazał się jednak trochę silniejszy i przeciągnął mnie przez pół kokpitu zatrzymując na stole. Dziurę w nodze mam do dziś (minęło już 5 miesięcy).

W środku jachtu jest bardzo przestronnie. Dużo czytamy podczas żeglugi.

Wyrko oddzielone kawałkiem materiału, żeby Termometr mnie z kimś w nocy nie pomylił.

Wpływamy do największej na świecie laguny i przemierzając po jej wodach 50 mil docieramy do stolicy. Witamy w Nowej Kaledonii!

 

Czytaj również:  Życie na Kanarach 2

Facebook Comments