Galapagos


Po paru miesiacach oczekiwania, w końcu udaje nam sie opuścic kontynent amerykański. Zatrzymujemy się jeszcze po drodze na Wyspach Perłowych oddalonych zaledwie o 30 mil od Panamy i jednocześnie należących do tego kraju. Słyną one głównie, nie tylko jak sama nazwa wskazuje z pereł, ale także z możliwosci dobrego połowu. My nie tracimy czasu na ich zwiedzanie. Zrzucamy kotwice, eksterminujemy wszystkie żyjące stworzenia i glony przyczepione do jachtu, by wieczorem wypłynąć w stronę niesamowicie interesujących wysp Galapagos!

Jachtostop na Galapagos

Dystans nie mały, bo liczący 910 mil morskich pokonujemy w tydzień. Pogoda jest mocno bezwietrzna. Nie jest to niczym zaskakującym w okolicach równikowych. Zmusza nas to do pokonania większosci tej podróży na silniku, co nie sprawia nam zbyt wielkiej przyjemności. Umilamy sobie za to długą próżność różnymi uroczystościami, np:
– 200 mil za nami
– 700 mil do celu
– połowa drogi
– równik
– złapana ryba (niestety była tylko jedna)
– piątek wieczór
– pierwsza i zarazem ostatnia środa tygodnia
– słynne urodziny „ani”
Każde takie święto zmusza nas do otwarcia piwka lub przyrządzenia drinka, przez co czas na wyspy zlatuje nam bardzo szybko.

Ten mały kieliszek nakazuje nam wszystkim wspólne świętowanie. Nie ważne, że jest to środek nocy. Przygotowuję odpowiednie napoje i biję w dzwon tak, by nikogo nie mogła ominąć taka okazja!

Mamy towarzystwo.

Hooopsaaa.

Co chwila można było zobaczyć jakieś skorupy wystające ponad powierznię. Chyba już się zbliżamy.

Świeży tuńczyk smakuje lepiej, niż wygląda. Niestety nie mogę podzielić się smakiem, więc chociaż pokażę go Wam na zdjęciu 😉

Galapagos

Archipelag ten, liczący sobie 22 wyspy i zamieszkany przez 22 tys. ludzi należy do Ekwadoru. Słynie on głównie ze swojej nienaruszonej flory i fauny. Nieoficjalnym symbolem jest tutaj żółw, który występuje w wielu gatunkach. Lwy morskie, najdalej na północ żyjące pingwiny (takie malutkie i mieszkające niemal na samym równiku), najróżniejsze ptaki, wliczając w to tak zwane „blue boobies” z charakterystycznymi niebieskimi stopami, tworzą to miejsce niepowtarzalnym. Wiele gatunków rozwijało się tutaj bardzo licznie, nierzadko ze wględu na brak naturalnego drapieżnika, którym z czasem stał się człowiek. Zaczął on ingerować w środowisko… Wyobraźcie sobie żółwia, który bez wody i posiłku może wytrzymać kilka tygodni. Jest on idealnym źrodłem energii do przechowywania na łódce i poźniejszego spożycia podczas wielodniowej, lub nawet wielotygodniowej żeglugi. Wieloletnie wyprawy skróciły liczebność żółwi na Galapagos o paręset tysięcy osobników. W spiżarniach na jachtach i okrętach, oprócz mięsa musiały się też znaleźć owoce, warzywa i przyprawy. Tutaj siła destrukcyjna była odwrócona. Nie szkodziły zbiory, lecz przytransportowane przez żeglarzy odpadki, w których znajdowały się nasiona. Rozrost tych „intruzów” na wyspach stał się szkodliwy dla „rdzennej” roślinności, sprawiając że Galapagos stawało się coraz mniej dziewiczym miejscem. Taki obrót sytuacji poskutkował dzisiejszymi surowymi restrykcjami.
Przed wyruszeniem na Galapagos należy skontaktować się z agentem i zapłacić mu z góry za możliwość przypłynięcia. My takiego zezwolenia nie mieliśmy, ale nie przyprawiło nam to większego problemu, gdyż znaliśmy język hiszpański i trafiliśmy na bardzo przyjaznych latynoskich celników (nieprzyjaznych ludzi na tej wyspie nie sposób spotkać, gdyż każdy się uśmiecha i wygląda na szczęśliwego oraz bezstresowego). W okienku migracyjnym dowiadujemy się o potrzebie zatrudnienia własnego agenta, który zjawia się już po kilku minutach i przedstawia nam kosztorys, który całościowo wynosi około 1200$, w tym wliczone od każdej osoby 100$ za park narodowy, 50$ za sprawdzenie czystości łódki i 20$ ekstra za coś, czego nikt do końca nie rozumiał. Reszta kosztów mniej mnie interesowała, ale z tych ciekawszych trzeba było zapłacić za ziomka, który w stroju stalkera chodził i psikał czymś po jachcie. Oprócz nielichej marży, agent zarabia na paliwie (i jest to jego podobno główny przychód). W Ekwadorze paliwo jest w bardzo przyjemnej cenie wynoszącej około 1,3 zł./litr benzyny i około 1 zł./litr diesla, którego potrzebujemy zakupić blisko 300 l. Bez ekwadorskiego paszportu nie jesteśmy w stanie tego paliwa nabyć samodzielnie i jesteśmy zmuszeni do zapłacenia naszej pani agent 4zł./litr. Tymczasem poznając wszystkie ceny, robi się późno, więc wracamy na jacht, który stoi na kotwicy (nie ma tutaj mariny i nie ma innej możliwości, a żeby dotrzeć do brzegu trzeba zapłacić za wodną taksówkę 1$ w jedną stronę).
Następnego dnia wstajemy wcześnie rano. John i Gienia nurkują, by upewnić się o czystości Ladogi i poprawić pozostałe zabrudzenia, które zostały pominięte na Wyspach Perłowych. Było to dobrym posunięciem, gdyż lokalny nurek sprawdzając łódkę przypatrywał się dokładnie nawet najmniejszym żyjątkom pod jachtem, by upewnić się, że są one lokalne, a nie niechcący przywiezione przez nas z innych części globu. Osoba sprawdzająca zadeklarowała odpowiednią czystość grupie ludzi, która zjawiła się zaraz po nim i zwaliła się w szóstkę ledwo mieszcząc się w kokpicie. Przyprawiło nam to troszkę stresu zwłaszcza, że zostało nam udzielone przez nich kilka lekcji. Oprócz nudnej papierkowej pracy, pieczątek do paszportu i drobnych deklaracji, został sprawdzony nasz zapas warzyw i owoców. Nakazana została surowo dokładniejsza segregacja śmieci. Rosnąca bazylia musiała zostać schowana do środka ze względu na możliwość pylenia. Poza schowanymi i nieznalezionymi pomarańczami i arbuzami dowiedzieliśmy się, że są specjalne restrykcje co do cebuli, czosnku, ananasów i innych, które nie są przez nas spełnione. Nelażało odciąć szkodzące części tych roślin, które zostały zapakowane do worka i otoczone grubą taśmą. Po godzinie byliśmy już gotowi i musieliśmy opuścić jacht na co najmniej 4 godziny ze względu na konieczność toksycznej dezynfekcji.

Zaczynamy dezynfekcję.

Galapagos! Pełni energii.

Eksploracja

Dostaliśmy pozwolenie na pobyt tylko i wyłącznie na wyspie San Cristobal. Zwiedzanie zaczęliśmy od miejscowego muzeum, w którym dowiedzieliśmy się m.in. o tym, że znajdujemy się na najstarszej z wysp archipelagu liczącej 3 mln lat i zaczynającą swe dzieje od wybuchu wulkanu, którego dzisiaj zarys ciężko dostrzec. Wychodząc na brzeg natknęliśmy się na setki lwów morskich, które z początku uważaliśmy za sympatyczne i przyjazne stworzenia. Z czasem wyobrażenie o nich nam się zmieniło. Trzeba im przyznać, że jako zwierzaki są dość inteligentne, ale zarówno niesamowicie obrzydliwe. Dźwięki jakie wydają przypominają coś pomiędzy beczeniem, bekaniem, a rzyganiem. Do tego dochodzi niezbyt przyjemny zapach, jaki zostawiają na lądzie. Potrafią rozłożyć się na dużej przestrzeni odcinając drogę na molo. Należy przeganiać je wtedy głośnym klaskaniem, które nie zawsze jest całkowicie skuteczne, gdyż zwierzaki odpoczywając nie kwapią się do usunięcia z drogi. Ze względu na ich inwazyjność, każda łódka musi zostać odpowiednio zabezpieczona, gdyż potrafiły one wpełzać całymi stadami na jacht. Okupywać nie tylko kokpit, ale i całą łódkę nie zwracając uwagim czy leżą właśnie na stole, czy na oknie. Utrudniało to niebagatelnie używanie pontonów w celu dotarcia do brzegu. Korzystali na tym wodni taksówkarze, ale my z czasem zaczęliśmy pływać kajakiem, który mogliśmy wyciągnąć bez problemu na brzeg, zanieść w bezpieczne miejsce i przywiązać (nie było strach przed złodziejami, ale przed lwami). O ile pływanie z lwami morskimi należało do przyjemnych, to spotykanie ich na brzegu już takie fajne nie było. Potrafiły one nas przegonić przy odwiązywaniu kajaku, a lepiej się odsunąć jak człapie na Ciebie 300 kg żywej wagi, zdenerwowane że przeszkadzasz mu w odpoczynku (Termometr przy takiej okazji odskakując wdepł niefortunnie w niespodziankę zostawioną przez kolegę biegnącej ku nam „świni” morskiej i jedyne co mógł zrobić to skomentować to sążnym, godnym Polaka za granicą, głośnym, typowo polskim… słowem). Jeden był nawet na tyle bezczelny, że wlazł na ławkę, na której spokojnie siedziałem i chciał sie o nią przepychać. Myślałem nawet, że podejmę to wyzwanie, ale zniechęcił mnie zapach zwierzęcia i obrzydzenie na myśl zbliżenia się do niego jeszcze bardziej.

Wylegujące się świnie.

Większość łódek, które są tutaj zacumowane na dłuższy czas jest otoczona drutem kolczastym. Tutaj zdjęcie tłumaczące dlaczego.

Jeszcze więcej świń. One są wszędzie!

Jakiś ptak. Chyba pelikan. Nie wiem… Fajnie wygląda.

To co najpiękniejsze

Po czasie spędzonym w Panamie, który przeciągnął się zdecydowanie zbyt długo, Galapagos wydawało się być rajem na ziemi. Zaczynając od przepięknych widoków, przez wyluzowaną atmosferę, po uśmiechniętych i życzliwych ludzi napotkanych na ulicy. Wyspę San Cristobal, co prawda jedyną, jaką mieliśmy okazję zobaczyć, zwiedziliśmy dokładnie. Po muzeum zaczęliśmy oglądać to, co na tej wyspie warto oglądać, czyli świat jakim go Pan Bóg stworzył: przepiękne plaże, do których prowadziły niezbyt łatwe ścieżki, ale na których wygrzewały się godnych podziwu rozmiarów iguany, czy też przepiękne punkty widokowe przez które prowadziła nas ścieżka.

Działoooo!

Iguany stoją i patrzą majestatycznie w górę. Zazwyczaj.

Taki se o widoczek.

Popływać zawsze fajnie. Jeszcze fajniej, jak celem jest grota.

Przez pierwsze dni pogoda nas nie rozpieszczała, ale nie można zapominać o tropikalnym położeniu wysp i trzeba być przygotowanym na ulewy trwające nieraz cały dzień. Wybierając się na te wyspy warto też sprawdzić sezony, żeby nie wpakować się w cały taki tydzień.
Gdy tylko słońce zaczęło się pokazywać na trochę dłużej, niż na parę minut, spakowaliśmy plecak i ruszyliśmy w drogę z zamiarem spędzenia nocy gdzieś na plaży. Przez wyspę San Cristobal prowadzi tylko jedna 25 km droga, przy końcu której w Galapagerze, czyli półnaturalnym parku znajdują się największe na świecie lądowe żółwie. Są duże. Chodzą dziko przecinając ścieżki. Jest tam też ich wylęgarnia, by utrzymać ich populację w niezmniejszających się liczbach. Są tak ogromne, że można by nawet na nich usiąść, ale na podwózkę nie ma co liczyć, bo taki żółw, gdy tylko się do niego zbliżasz chowa się w skorupę.
Na samym końcu drogi można znaleźć ścieżkę, która prowadzi nas na cudowną plażę. Oprócz ładnych widoków i paru lwów morskich nie mam tam jednak nic więcej, nie wliczając wielkich końskich much będących ostateczną przyczyną decyzji opuszczenia tego miejsca. Pijemy piwko zagryzając chipsami i wracamy jeszcze tego samego dnia na łódkę.

Leniwe stworzenia.

Gdzieś jedziemy.

Świętowanie zdobytego celu…

Następny dzień przynosi jeszcze więcej wrażeń. Kolejna plaża, kolejny trekking. Na klifach opadających do Pacyfiku mamy okazję zobaczyć ciekawe rodzaje ptaków, w tym te tak sławne „blue boobies”. Klify są piękne, ale spacer po kamieniach z powrotem wydłuża się kilkakrotnie, ze względu na opady deszczu i trekkingowo-klapkowe ogumienie naszych stóp, w których spacer okazuje się dość śliski i niebezpieczny.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się trochę dłużej na plaży, która na początku nie robi na nas większego wrażenia. Wchodząc do wody z rurką i maską okazuje się jednak, że jest to miejsce warte uwagi. Mam okazję doświadczyć tutaj najlepszego do tej pory snorkelingu w moim życiu. Zaczynając od niewinnego oglądania wijących się wokół kamieni rybek, po pływanie przez dłuższy czas bardzo blisko żółwi morskich. Ciekawość musiała jednak przezwyciężyć i na oglądaniu nie mogło się skończyć – musiałem dotknąć. Udało mi się nawet upamiętnić moment, w którym zaraz po moim „złym” dotyku wielki żółw morski pozbywa się z siebie niedobrych emocji, za pomocą tak wszystkim dobrze znanemu odruchowi strachu. Kilkanaście minut później pływając z płaszczkami (myślałem że mogą poparzyć, dopiero później dowiedziałem się, że poparzyć mogą tylko te trzymające się kurczowo dna) doznałem podobnego uczucia co żółw, gdy ta płaska kreatura o szerokości około metra zbliżała się do mnie z wielką prędkością, niemal się o mnie ocierając. Z trudem powstrzymałem odruch, który towarzyszył żółwiowi po takich traumatycznych przejściach.

Blue Boobie na klifie 🙂

Taki se o zółwik.

No i płaszczka, która przyspożyła mi tyle stresu.

Służba zdrowia

Będąc w tropikach należy pamiętać, że nie jesteśmy wystarczająco odporni, by walczyć ze wszystkimi bakteriami do których nie jesteśmy przyzwyczajeni. Każdą otwartą ranę, a nawet najmniejsze przecięcie należy jak najszybciej dokładnie wyczyścić. Pierwsze oznaki zakażenia Termometr miał już w Panamie na dwa tygodnie przed opuszczeniem kontynentu. Na Galapagos zdecydował się on wybrać do szpitala, a ja miałem się tam tylko z nim przejść. Na dzień przed pójściem, w moim palcu u nogi, malutka rana zaczęła się powiększać. Będąc już w szpitalu zgłosiłem się przy okazji do lekarza, który mi powiedział że nic mi nie jest i że nie widzi żadnych objaw zakażenia, ale profilaktycznie wypisał mi maść i tabletki na pozbycie się bakterii z całego organizmu. Możliwe, że ta decyzja uratowała mój palec, gdyż przez następne dni zrobił się paskudny i goił przez następne dwa i pół tygodnia. Warto też pamiętać, że od opuszczenia Galapagos czekało nas wieeele dni żeglugi bez możliwości skoczenia do apteki po jakiekolwiek antybiotyki.
W szpitalu natomiast byliśmy przyjęci niemal od razu. Zważeni, zmierzeni i po pierwszej diagnozie, już po pół godzinie byliśmy u różnych lekarzy. Nie tylko wizyta u lekarza na Galapagos jest darmowa, ale także wszystkie lekarstwa, które są przez niego wypisane i wydane w tym samym szpitalu.

Święta Wielkanocne

Na wyspie przypadło nam świętowanie Wielkiej Nocy. Byliśmy wśród swoich – katolików, ale jednak tradycje nawet w tej samej religii mogą się bardzo różnić. Jak to w Wielki Piątek, nie jedliśmy żadnego mięsa, a wieczorem wybraliśmy się do kościoła na uroczystość. Adoracja krzyża i cała reszta niewiele różniła się od tych przeprowadzanych w Polsce oprócz czasu, który przekroczył 2,5 h, oraz grupy ludzi, którzy wyglądali jak fioletowe Ku Klux Klan i stali przez cały czas w półokręgu otaczając ołtarz i krzyż nad nim powieszony. Zdjęcie Jezusa z krzyża, kończyna po kończynie i umieszczenie go w grobie nie było końcem. Zanim jeszcze zaczęła się droga krzyżowa, dostaliśmy informację od proboszcza, że możemy przyjść następnego dnia, by poświęcić pokarm. Droga krzyżowa była tam o wiele dłuższa, niż ta w Jerozolimie na Górę Golgota. Zerwaliśmy się już po trzeciej stacji, ale było już tak późno, że prosząc się ludzi na molu ledwo udało nam się wrócić na jacht jeszcze tej nocy. Obawialiśmy się już, że będziemy musieli spać na ławkach wraz z tymi wszystkimi „świniami” morskimi.
Z samego rana przygotowaliśmy nasz koszyczek. Zabarwione skórkami z cebuli pisanki umieściliśmy z serem, solą, chlebem, bananami, pomarańczami i innymi świeżymi produktami. Owinęliśmy go bezpiecznie folią, by nie zniszczył się w drodze. Wsiedliśmy w kajak i ruszyliśmy do kościoła. Dzwoniąc do parafii i pytając ludzi, znaleźliśmy księdza „na tyłach”. Zaprowadził nas do kościoła, gdzie byliśmy tylko my. Specjalnie dla nas proboszcz poświęcił nasz pokarm, a nam dodatkowo udzielił błogosławieństwa i podarował po różańcu ze św. Antonim. Święconym pokarmem nie tylko podzieliliśmy się z kapitanem i jego dziewczyną, ale także z Polką-Bożeną i jej towarzyszami, którzy zarzucili kotwicę swoim katamaranem tuż obok nas. Po tradycyjnym wielkanocnym śniadaniu, wczesnym południem wciągamy kotwicę i dmuchając w małą czerwoną trąbkę opuszczamy ostatecznie Łacińską Amerykę!

Lokalne KKK.

To nasz koszyczek, z którego byliśmy bardzo dumni.

Ciekawostki

Pisząc o Galapagos nie można zapomnieć o sławnym Charlesie Darwinie i jego teorii ewolucji. Wierząc informacjom jakie posiadamy, sfinalizował on swoją pracę właśnie tutaj na wyspach, uwzględniając jako dowód m.in. rodzaj wróbla, który ewoluował tu w izolowanym środowisku na 12 innych gatunków.
Oczywiście nie mogłbym też nie wspomnieć o autostopie. Według miejscowych jest on całkowicie niemożliwy, ze względu na brak dróg i wyłączność jeżdżacych na nich taksówek. W praktyce złapanie tutaj stopa jest bardzo łatwe. Udało nam się złapać ciężarówkę, pick-up’a z napisem „policja” ale nie będącym radiowozem, a nawet pierwszego w życiu pontonostopa z jachtu na ląd.
Jak wszystko na świecie Galapagos musi posiadać też swoje minusy. Dla nas najbardziej uciążliwe było znalezienie dobrego połączenia ze światem. Internet na Galapagos jest boleśnie wolny.

Z Karolem.

Stop na pace zawsze najlepszy.

Dingho-stop.

Po 10 – ciu świetnie spędzonych dniach na archipelagu Galapagos nadszedł czas na pożegnanie się z lądem. Przed nami niemal cztery tygodnie żeglugi do Markiz, które nie przez jednego nazywane są najpiękniejszym miejscem na Ziemi!


Facebook Comments