Ekwador
Po długim siedmio tygodniowym pobycie w Peru wjeżdżając do Ekwadoru zostajemy pozytywnie zaskoczeni różnicą kulturową. Ludzie są dużo bardziej uśmiechnięci, chętniej z nami rozmawiają, są ciekawi i pomocni. Już na granicy dostajemy mapki z informacjami i dostęp do komputerów, by sprawdzić wiadomości. Pierwszy stop w tym kraju jest z byłym więźniem, który z wytatuowaną łezką pod okiem i swoim uśmiechem wyglądał dość specyficznie. Kupuje nam bułki i coca-colę, a na koniec wysadza w dobrym miejscu, gdzie już po chwili mamy kolejne miłe przeżycia z kierowcą. Cała droga do Quito do którego zmierzamy mija bardzo szybko i w pozytywnym nastroju. Pierwszego wieczoru, w trasie nawet kupujemy najtańszy alkohol, by uczcić taką dobrą zmianę, ale tym razem trafiamy na niemiłą niespodziankę. Za 10 dolarów kupujemy najtańszy alkohol 30% i już po pierwszym łyku zgadzamy się, że jest to najgorsza rzecz jaką kiedykolwiek, każdy z nas w ustach trzymał. Rano oddajemy niemal nienaruszoną butelkę właścicielowi ziemi, na której rozłożyliśmy się bez jego wcześniejszego pozwolenia. On bardziej cieszy się z naszego pobytu, niż z samej butelki… Ja na jego miejscu wylałbym ten „alkohol” jak najdalej od domu, by niczego nie zniszczyć…
Quito
Stolica Ekwadoru jest drugim co do wielkości miastem w tym kraju. Jest położone powyżej 2500m n.p.m. i zamieszkuje je niemal 2mln mieszkańców. Gdy wjeżdżamy jest nam ciężko uwierzyć w te liczby ze względu na widok miasta, który rozprzestrzenia się kilometrami po górzystych terenach i sprawia wrażenie dużo większego niż w rzeczywistości jest. My lądujemy na obrzeżach miasta u przesympatycznej Silvany, która jest 62-letnią emerytką .
Silvana jest dla nas niezmiernie miła, każdego dnia jadamy wspólnie posiłek, chodzimy razem do sklepu, czy nawet do kościoła. Po jednej wieczornej mszy wybieramy się na wolontariat, by pomóc dokarmiać bezdomnych na ulicach stolicy. Z bagażnikiem pełnym gorących posiłków i ubrań, jeździmy po mieście by poznać największe „szychy” Ekwadoru śpiące na ulicach. Jedni się bardzo cieszą, inni nawet nie mrugną okiem w naszym kierunku. Jedni wstają i jedzą z chęcią, dla innych lepiej spać dalej. Jedni wybrzydzają, inni proszą o więcej. Niektórzy już mocno zniszczeni przez narkotyki, inni przez alkohol, a inni tylko przez nieszczęśliwy los i zbyt małą motywacje do życia. Często też odmawiamy wspólną modlitwę trzymając się wszyscy za ręce. Największą trudność sprawia jednak znalezienie tych wszystkich ludzi, a my we trójkę wspólnie się zgadzamy, że to już lekka przesada, żeby jeździć codziennie i budzić ich po to, by dać im jedzenie, zamiast poinformować ich o dostępnych pomocach. Ponoć Ci, których znajdujemy, nie lubią ruszać się ze swojego miejsca i nie poszliby nawet po darmowe jedzenie, nawet gdyby było 2 przecznice dalej. My jeździmy zaledwie 3-4 godziny, gdyż zwykle zajmuje to dłużej, a co wy myślicie o takiej pomocy zostawiam już waszej opinii.
Kolejne dni spędzamy bardzo spokojnie, oglądając mecze reprezentacji Polski fazy grupowej euro 2016, gotując i obijając się na internetach. Gotujemy m.in. kotlety mielone, które chodziły za mną od wyjazdu z Polski. Odwiedzamy najbardziej charakterystyczny budynek stolicy, którym jest bazylika. Płacimy 2 dolary za wejście na wieże, z których jest widok na miasto z góry. Następnego dnia jedziemy razem z Olkiem, Silvaną i jej koleżanką Tami na wulkan gdzie w kraterze jest zbudowana wioska, w której mieszkają ludzie. Ze względu na słabą kondycję naszych towarzyszek, w dół do krateru wybieramy się tylko razem z Olkiem i całą trasę robimy w ekspresowym tempie, wypluwając płuca i starając się, by nasze kompanki nie czekały zbyt długo. Wieczorem wybieramy się już wszyscy razem do restauracji prowadzonej przez kuzyna Tami. Znajduje się na wzgórzu, z którego podziwiamy rozciągające się kilometrami oświetlone miasto, słuchając muzyki na żywo (rock, jazz, country) i popijając drinki.
Razem z Olkiem w drodze na wulkan przekroczyliśmy równik dwukrotnie, a każde takie wydarzenie trzeba odpowiednio uczcić i wiedzieliśmy, że musi to nadejść szybko nim zdarzy się jakieś nieszczęście, więc nie czekamy zbyt długo i w drodze do następnego miasta nadrabiamy zaległości.
Esmeraldas
Esmeraldas jest dość sporym miastem „wojewódzkim”, znajdującym się w północno-zachodniej części Ekwadoru i liczącym sobie 162 tys. mieszkańców. Jest też miastem do którego zmierzamy z dwoma super ważnymi celami do wykonania. Pierwsza i mniej ważna jest kąpiel w Pacyfiku, której ciągle nie zrobiliśmy, pomimo iż przy wybrzeżu byliśmy już wiele razy. Drugim i ważniejszym elementem jest zniwelowanie nadchodzącego nieszczęścia wynikającego z zaległości o których wspomniałem wyżej. Ten drugi cel osiągamy jeszcze w połowie drogi do Esmeraldas– pierwszego wieczoru od wyjazdu z Quito. W miasteczku San Domingo, znajdujemy sklep z tanim alkoholem, kupujemy flaszkę, kosztujemy, bierzemy następną. Nie minęło 15 minut a pierwsze 0,75 już pękło (Maciek rozbił ją niechcący o murek). Łezka w oku, chwila smutku, przebaczenie i 3 minuty później już nowa i świeża butelka się do nas uśmiecha (5 dolarów za 0,75 dobrej klasy wódki jest bardzo dobrą ceną w Ekwadorze). Z zapasami oddalamy się od centrum do pierwszej miejscówki, na trawce pomiędzy domami jednorodzinnymi, skąd pogania nas policja i mówi, żebyśmy poszli spać na stację benzynową – bo bezpieczniej. Mimo pozwolenia pracownika stacji benzynowej na rozbicie namiotu, w środku nocy podjeżdża samochód, a kierowca zagaduje. Dziwna 5 minutowa rozmowa o wódce na stacji benzynowej, by dowiedzieć się, że rozmawiam z jej właścicielem… Nie ma problemu, pijemy dalej. Następnego dnia oglądamy jeszcze w tym mieście mecz Polska – Ukraina, wygrywając go 1:0 i jedziemy do Esmeraldas.
Z naszym hostem spotykamy się późnym wieczorem w parku. Jest to 21-letni Ekwadorczyk, który nigdy nie widział nikogo spoza swojego kraju. Jest zestresowany naszym przybyciem, ale wita nas z uśmiechem razem ze swoją rodziną. Wybiera się on z nami na miasto i plażę, gdzie się już trochę rozluźnia. Spędzamy u niego 3 noce, głównie siedząc w jednym pokoju, odpoczywając i szukając informacji na dalszą podróż. Pojawia się też nowy pomysł odnośnie przesmyku Darien, który jest jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na Ziemi. Na samą myśl serce zaczyna mi szybciej bić, a nogi robią się jak z waty, bo wiem że są duże szanse, że w zamian za taką przygodę zaryzykujemy swoje życie. Szukamy coraz więcej informacji, wiemy że nie da się tego zrobić legalnie, a rocznie udaje się to zrobić kilkunastu osobom. Ryzyko śmierci jest tam niezwykle duże ze względu na super niebezpieczną bagnisto-górzystą dżunglę, kartele narkotykowe i indiańskie plemiona, które nie mają oporów z zabiciem białego człowieka. Do tej pory udało się to przejść tylko dwóm Polakom (Wojciechowi Cejrowskiemu i Beacie Pawlikowskiej). Zdajemy sobie sprawę, że nasze przygotowanie zarówno fizyczne jak i psychiczne może nie być wystarczające, ale nie zamykamy tego tematu i odkładamy go na później, mimo iż już następnego dnia FARC (który przemyca narkotyki w Darien) zawiera porozumienie o rozbrojeniu się w ciągu 6-ciu miesięcy. Wracamy myślami do naszego Esmeraldas. Ostatniej nocy spędzonej w tym mieście zostajemy obudzeni przez niewielkie trzęsienie ziemi. Drugie, które trzęsie 3 minuty później wywołuje obawy, które wyganiają nas na podwórko przed dom o godzinie 4:40… Następnego dnia przy śniadaniu doświadczamy jeszcze raz niewielkich wstrząsów, ale te już nie robią na nas tak dużego wrażenia. Tego samego dnia żegnamy się z Davidem i jego rodziną wyruszając na południe do nadmorskiego miasteczka Pedernales , które jest podobno miastem, w którym trzęsienie ziemi spowodowało największe zniszczenia.
Pedernales
Opuszczamy Davida i jego rodzinę, ale na wylotówkę mamy daleko więc decydujemy się na miejski autobus na obrzeża miasta. Nie mija 5 minut na przystanku a zatrzymuje nam się samochód proponujący podwózkę. Do tego auta wsiadamy przez okno (drzwi nie działają) i już po pół godziny jesteśmy w idealnym miejscu. Żegnamy się z naszym kierowcą, a po chwili już poznajemy następnego itd. Jeszcze przed wschodem słońca docieramy do Pedernales.
Przechodzimy się uliczkami i doceniamy siłę żywiołu jakim jest trzęsienie ziemi. Domy, które tam zostały w nienaruszonym stanie można było policzyć na palcach. Część domów miała tylko jakieś pęknięcia, ale w większości brakowało ścian. Miejscami można było dostrzec dziwne, nienaturalnie puste przestrzenie, które z czasem okazały się miejscem w którym kiedyś stał jakiś budynek, a obecnie jest tylko zarys podłogi. Jesteśmy w tym mieście 3 miesiące po tragedii w której tylko w tym miasteczku zginęło 91 osób. Obecnie cała miejscowość przypomina wielki plac budowy. Jest też ogromna ilość budynków, których właściciele zrezygnowali z odbudowy i w jednym z takich pod gołym niebem spędzamy tam noc.
Wiele razy byliśmy ostrzegani, że są to niebezpieczne rejony, ze względu na ludzi, którzy tracąc wszystko mogą być bardziej skromni do kradzieży, czy też innych złych uczynków. My jednak jesteśmy zgodni, że trzęsienie ziemi nie robi z ludzi zwierząt, a atmosfera tam panująca sprawia, że czujemy się tam całkowicie bezpiecznie. Ludzie jak w całym Ekwadorze są przyjemni i rozmowni, a o 8-mej rano specjalnie dla nas włączają mecz Polska-Szwajcaria w pobliskiej restauracji zbudowanej z kilku drewnianych belek. Mecz oczywiście wygrywamy, więc z podniesionymi głowami wychodzimy na wylotówkę, ale ten 3 kilometrowy spacer nie jest ostatnim tego dnia. Dojeżdżamy do miasta Santo Domingo. Od wylotówki z tego miasta oddziela nas 10 km, z którymi musimy się zmierzyć w równikowym upale. Cali mokrzy i przemęczeni docieramy tam po niecałych dwóch godzinach, by następne 4h stać i czekać. Gdy już zbliża się noc, a my tracimy nadzieję, zatrzymuje się lekarz – masażysta, który oprócz podwózki proponuje nam prysznic, kolację i noc u niego w domu. Na słowo prysznic, po tak ciężkim dniu nie wahamy się ani chwili i lądujemy w jego pięknym domu. Wysypiamy się tam, jemy śniadanie i wyruszamy do Cuenci, która według wielu informacji ma być najpiękniejszym miastem Ekwadoru.
Cuenca
Trzecie co do wielkości miasto w Ekwadorze, położone na wysokości ponad 2500m n.p.m. i znajdujące się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, ze względu na swoją zabytkową zabudowę. Dojeżdżamy i wbijamy do centrum handlowego, w którym w jednym holu, na 7-miu ekranach wyświetlany jest finał Copy Americy – Argentyna vs. Chile. Jako nieliczni kibicujemy Chile, które wygrywa mecz dopiero w rzutach karnych, a my jesteśmy lekko zdziwieni postawą Ekwadorczyków, którzy kibicują drużynie przeciwnej, gdyż uważamy Argentyńczyków za trochę zadufanych w sobie mając w głowie powiedzenie „życzę Ci, aby ktoś w życiu pokochał Ciebie tak bardzo, jak Argentyńczycy kochają samych siebie”.
Tę noc spędzamy w parku zabaw dla dzieci. Gramy w papier, kamień i nożyce, kto nie będzie spał w rurze i jak zawsze tę grę przegrywam i tym razem. Zostaje mi kawałek miejsca na wieży zbudowanej z drewna, ale i tam wysypiam się doskonale. Wstajemy rano i ruszamy z kopyta do informacji turystycznej, gdzie napotyka nas niezwykle miła niespodzianka – poznajemy tam 82-letniego Jerzego. Jurek jest niesamowitą osobą z niezwykle ciekawą historią. Opowiadał nam m.in. jak pierwsze strzały Powstania Warszawskiego (w którym zginął jego ojciec) padały pod jego oknem, jak uciekał z Polski, od Teheranu, aż do Stanów Zjednoczonych. W ciągu ostatnich 50-ciu lat, zmieniał miejsce zamieszkania, aż 60 razy, a od czterech lat mieszka w Ekwadorze.
Zwiedzamy kilka muzeów, chodząc po zabytkowych uliczkach Cuenci i spotykamy się w centrum z Jurkiem, który zaprosił nas najpierw na wspólny obiad, a potem do siebie do domu. Zaczynając jakikolwiek temat, nie możemy go skończyć. Rozmowa klei nam się cały czas, bez względu na tematykę. Ostry i dobry żart Jerzego cały czas nam towarzyszył do późnego wieczora, by po tak świetnie spędzonym dniu rzucić się w mięciutki materac. Następnego dnia żegnamy się z Jurkiem pozytywnym akcentem, odwiedzamy jeszcze jedno mocno polecane muzeum, które dnia poprzedniego było zamknięte i jedziemy z powrotem do Quito po udanej wycieczce po Ekwadorze.
Quito
Cała droga do stolicy prowadzi przez góry, a przepiękny krajobraz cały czas nas otacza. Zastaje nas po drodze jedna noc, którą spędzamy w opuszczonej restauracji. Przyjeżdżamy do Quito, pukamy do drzwi, a Silvana jest pozytywnie zaskoczona naszym przybyciem (nie przeczytała naszej wiadomości, którą wysłaliśmy dzień wcześniej). Tym razem siedzimy u niej dwa dni, robiąc pranie, odpoczywając i oglądając kolejny mecz Polaków – tym razem z Portugalią, który po dobrej grze przegrywamy w karnych. Spędzamy tutaj czas bardzo rodzinnie, wraz z Silvaną jej synem i znajomymi, ale to już końcówka naszej przygody w Ekwadorze.
Sylviana wywozi nas za miasto, co jest dla nas ogromną pomocą. Łapiemy stopa jednego, drugiego, a trzeci już jedzie pod granicę z Kolumbią. Naszym kierowcą jest świr w pośpiechu. Jedziemy w środku auta sporym pick-upem z nim i z dwiema dziewczynami, które udają się na festiwal rockowy do Bogoty, który zaczyna się już następnego dnia. Ziomek jedzie szybciej niż karetka – prawie na każdym zakręcie opony piszczą, a na hopach obijam głową sufit samochodu. Do tego wszystkiego towarzyszy nam świetna muzyka, a my zmieniamy plany i chcemy dotrzeć na ten festiwal. Jedziemy z nim na granicę, zostawiamy tam dziewczyny, ale my jeszcze wracamy do małej przygranicznej miejscowości Tulcan, w której czeka na nas Tomek – świr którego spotkaliśmy w dżungli, w okolicach Iquitos.
Spotykamy się z Tomusiem, a on zaprowadza nas na mieszkanie studenckie, gdzie spędzamy aż tak świetny wieczór, że nawet Maciek z Olkiem nie mają czasu kłócić się o politykę! Wstajemy „rano”, łapiemy podwózkę przez granicę, którą przekroczyliśmy nielegalnie, szybki powrót po pieczątki, godzina czekania w kolejkach i już na stałe lądujemy w Kolumbii!
O tym czy udało nam się dojechać na festiwal i o wielu innych przygodach w Kolumbii w następnym poście, a tym czasem parę osobistych uwag na temat Ekwadoru.
Życie
Ze względu na dolara, który zastąpił lokalną sucre w 2000 roku życie w Ekwadorze nie należy tutaj do najtańszych na tym kontynencie, ale nie jest też drogie prawdopodobnie ze względu na tani transport. Galon (ok. 4l) benzyny na stacji benzynowej kosztuje tutaj ~dolara co jest bardzo dobrą ceną, ale na przykład płatki śniadaniowe są już dwukrotnie droższe, niż te w Polsce.
Ludzie są tutaj zadowoleni z życia i prawie zawsze uśmiechnięci. Można podzielić kraj na wybrzeże, które jest bardziej niebezpiecznym rejonem także zniszczonym przez trzęsienia ziemi; rejony górskie, gdzie życie płynie bardzo spokojnie i dżunglę, o której tak naprawdę nie wiemy nic, oprócz tego że odbywają się tam dobre imprezy (dowiadujemy się tego już w drodze do Kolumbii…).
Kuchnia
Po Peru, jesteśmy wniebowzięci. Jest tutaj troszkę drożej, gdyż przeciętny tani obiad „Almuerzo” kosztuje tutaj 2,5 dolara w porównaniu do 5 peruwiańskich soli(1,6 dolara). Natomiast jakość jedzenia jest niewyobrażalnie wyższa. W Peru, każde danie bez względu na nazwę było (zazwyczaj suchym) ryżem z kurczakiem. W Ekwadorze dania są wyśmienite i rozmaite – oczywiście mówimy tutaj o tańszych restauracjach. W sklepach natomiast już jesteśmy mniej szczęśliwi, bo „szpryc”, czyli jakaś tania cola, lub inne chemikalia są już o wiele droższe. Mimo wszystko jesteśmy pozytywnie zaskoczeni.
Praca
Ze względu na demografię Ekwadoru, obecnie jest 7-8 osób pracujących na jednego emeryta mimo wieku emerytalnego 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn. Średnia płaca i najniższa krajowa nazywana tutaj podstawą zarobkową jest bardzo podobna do naszej Polskiej. Jeśli chodzi o pracę nietypową to jest tutaj od groma ludzi pracujących na ulicy i nie chodzi tylko o ludzi sprzedających jedzenie w budkach, bo tych jest pełno w całej Ameryce Łacińskiej (jedzenie na ulicy jest najlepsze ;]). Prawie na każdym skrzyżowaniu w większym mieście jest co najmniej jedna osoba żonglująca, tańcząca, grająca, myjąca szyby, czy robiąca cokolwiek, by zabić nudę kierowcy podczas postoju na czerwonym świetle. Ekwadorczycy dość często nagradzają takie osoby, pozwalając im zarobić około 30 dolarów za około 4 godziny pracy.
Autostop
Autostop w Ekwadorze działał dla nas bardzo dobrze. Jeździśmy cały czas we trójkę i nie mieliśmy żadnych problemów z podwózką. Mieliśmy tutaj bardzo nietypowe stopy: na hamakach czy na zamkniętej pace busika. Tak jak wszędzie, najlepiej autostop działa w górach, ale w tym kraju nawet przy wybrzeżu było szybko. Ludzie też czasem słysząc naszą historię, zapraszali nas na obiad i po jednym takim posiłku, podczas spaceru po małym miasteczku odbyła się taka rozmowa:
Olek: Za dwa kilometry w tą stronę mamy wylotówkę.
Ja: Ale tutaj jest dobra miejscówka.
Olek: No bez przesady, chodźcie!
(Zatrzymuje się tir)
Ja: mówiłem, że jest tutaj dobra miejscówka
Olek: ooo… wow…
Facebook Comments