Tajlandia – drugie podejście


Wczoraj przekroczyliśmy granicę i przeszliśmy parę kilometrów. Dzisiaj budzimy się rano w namiocie koło dworca, ale spacer dla mojego kompana okazuje się sporym wyzwaniem. Termometr kupuje więc termometr, a ten drugi informuje tego pierwszego, że jest zbyt gorący. 39 stopni to zbyt wysoki wynik.

Szpital

Termometr idzie do szpitala, gdzie lekarze robią mu badania. Okazuje się, że jakiś komar poczęstował go dengą i musi zostać tu na kilka dni. My we trójkę, pierwszą noc spędzamy pod windami w tym samym budynku. Rozbijamy tam namioty z obawy przed malutkimi roznosicielami tej choroby. Nie tylko nikt nie ma nic przeciwko naszemu obozowi, lecz mamy paru sąsiadów, bo w tajskich szpitalach śpi wiele osób.

Nie chcemy koczować w takim miejscu przez prawie tydzień, więc wybieramy się do monastyru. Mnisi z uprzejmością na twarzy pokazują nam miejsce, w którym możemy wegetować i rozbić namioty. Czas ten mija dużo szybciej niż się tego spodziewałem na początku pewnie dlatego, że jego większość spędzamy na odwiedzinach Termometra, któremu zdrowie bardzo szybko się zmienia. O chorobie nie będę pisać, gdyż więcej się dowiecie ze stron popularnonaukowych, lecz przebiegała ona zgodnie z informacjami znalezionymi w internecie.

Zarówno Wigilię jak i Święta Bożego Narodzenia spędzamy w szpitalu. Staramy się, by były jak najlepsze i załatwiamy małą choinkę na biurko koło chorego, czapeczkę Mikołaja na jego głowę oraz ręcznie robione ozdoby. Przez 3 godziny wycinamy gwiazdki, które potem wiszą na łóżku oraz kroplówce. Najbardziej dumni jesteśmy jednak z 12 dań.

Zdrowy Termometr wychodzi ze szpitala, ale spędzamy jeszcze dwa dni w monastyrze, by nabrał sił. Ruszamy we czwórkę dalej z dobrymi humorami. Problem ze świętami Bożego Narodzenia rozwiązał się sam – teraz mamy misję Sylwester.

Sylwester

W poprzednim poście o Tajlandii pisałem już Wam o mieście Chiang Mai. Wspomnienia z tamtego pobytu są bardzo dobre zarówno ze względu na naszą cudowną hostkę, ale i ze względu na samo miasto. Piszemy więc do Wararat i dostajemy zaproszenie. Wracamy na „stare śmieci”.

Oprócz Wararat w domu przebywa także jej obecny mąż (38 lat starszy). Jest to mega sympatyczna rodzina, z którą spędzamy miło czas. Zbliża się już sylwestrowy wieczór, podchodzi do nas Martin i daje nam ponad 200 zł mówiąc: „Macie się dzisiaj napić za moje! Szczęśliwego nowego roku!”. Jesteśmy w szoku, ale przez stanowczość naszego gospodarza nie możemy odmówić – wieczór zapowiada się smacznie.

Docieramy do centrum gdzie gromadzą się już tłumy ludzi. Lampiony lecą ku niebu z taką samą intensywnością jak półtora miesiąca wcześniej podczas festiwalu świateł. My bawimy się w towarzystwie grupki Polaków, których spotkaliśmy przypadkiem. Tik – tak, zegar wybija nowy rok, tłum zaczyna wrzeć, a każdy każdemu składa serdeczne życzenia. Gdy buziaki i przytulasy dobiegają końca ruszamy w poszukiwaniu imprezy i kawałka parkietu.

Zgodnie z prawem sprzedaż jakiegokolwiek alkoholu w Chang Mai po godzinie 24 –tej jest zabroniona. Wszystkie bary i lokale po północy zaczynają pustoszeć i zamykać się. Idąc powoli zasmuceni tym faktem w kierunku domu, znajdujemy miejsce, które ostatnim tchem właśnie dogorywa. Po długich negocjacjach dziewczynom udaje się tam zamówić piwa, więc mamy jeszcze chwilkę przerwy.

Czytaj również:  Życie na Kanarach 3

Sącząc „pożegnalnego” browarka zauważamy tańczących ludzi. Tak – to oni! To nasi polscy znajomi właśnie tańczą na środku ulicy do muzyki grającej z losowego auta. Podbiegamy czym prędzej i dołączamy. Właścicielkę auta bierzemy do tańca i nie chcemy jej puścić, lecz nie trwa to długo. Wracamy, wiec do baru i puszczamy polską muzykę. Z czasem znowu przenosimy się na ulicę i bawimy na kolejnych skrzyżowaniach pozwalając przejechać tylko ambulansom. Z tego wymarłego miasta wykrzesaliśmy tyle ile się da, albo i nawet więcej. Witamy w nowym 2019 roku! Zapowiada się co najmniej dobrze.

Rozdzielamy się

Zarówno podróżowanie samemu, we dwóch, czy w grupie ma swoje plusy i minusy. Moim zdaniem najlepsza jest ciągła zmiana, bo zbyt długi czas kumuluje minusy, a plusy wchodzą w nawyk przez co łatwo o nich zapomnieć. Nadszedł więc dla mnie czas, by odłączyć się od ekipy. Żegnamy się w radosnych nastrojach, a jest to spowodowane także tym, że właśnie zjedliśmy polskie dania w „Polish Smoked”. To mój pierwszy schabowy od 3 lat, a dodatkowo dziabnąłem z sąsiednich talerzy pierogi i krokiety. Takie rarytasy dawno nie trafiły do mojego żołądka. Radość potęguje fakt, że nie przepadam z tajską kuchnią.

Doi Inthanon

Doi Inthanon to najwyższy szczyt Tajlandii (2565 m n.p.m.). Znajduje się on w parku narodowym o tej samej nazwie. Nie mam szczęścia z pogodą i zarówno na szczycie jak i przez połowę drogi jadę w chmurach. Mam jednak wrażenie, że wiele nie tracę, bo najwyższy punkt jest pomiędzy drzewami bez panoramy na okolicę. Najlepsza jest sama droga, gdyż spotykam dobrych ludzi, z którymi łatwo nawiązuje kontakt (to jest duży plus podróży w pojedynkę – łatwiej o kontakt z lokalsami). Region ten ratują wodospady, których nie brakuje w okolicy – są ładne, ale nie spektakularne. Doi Inthanon to idealne miejsce by wybrać się w niedzielne popołudnie. Cały park oceniam niezbyt wysoko 5/10, więc przepłacony (300 batów = około 33 złote).

Medytacja

Doi Inthanon nie jest miejscem docelowym, ale raczej punktem po drodze do świątyni Wat Pa Tam Wua. Jest to bardzo popularna destynacja dla ludzi, którzy chcą doświadczyć vipassany – medytacji, która polega poznaniu swojego ciała i zaczyna się ją to od koncentracji na własnym oddechu.

Przyjeżdżam pod świątynię już po zmroku. Mam jeszcze 2 km i pusty żołądek, więc zaczynam od poszukiwania jakiegoś prowiantu. W tym momencie zatrzymuje się koło mnie samochód, otwiera się szyba, a kierowca ubrany na biało mówi, że jestem już spóźniony (hę?).  Wsiadam do auta, a od niego dowiaduję się, że ponad 150 innych białasów właśnie zaczyna medytację. Dostanę od niego koc, materac i białe ciuchy, po czym dołączę do reszty.

Mam na sobie białą koszulę do garnituru oraz białe dresowe spodnie, na podwyższeniu siedzi pięciu mnichów, a poniżej cała zgraja białasów. Dosiadam się po cichu i zaczynam skupiać na oddechu. Nie wiem ile czasu to trwa, ale jak już zaczynam się przyzwyczajać do bólu w plecach, zapala się światło. Wszyscy zaczynają czytać tekst zapisany fonetycznie. Brzmi to jak jakaś modlitwa, a ja nie mam pojęcia co to może oznaczać po tajsku – milczę. Nagle 4 mnichów odwraca się do piątego, który do nas mówi po angielsku.

Czytaj również:  Gibraltar przejęty!

„Adepci” zmieniają pozycję – ja też. Teraz już nie siedzimy po turecku a na własnych piętach. Ręce mamy złożone i na znak wszyscy robią skłon do podłogi. Jestem zaskoczony tą procedurą, choć mogłem się jej domyślać – nie przyszedłem tutaj żeby walić pokłony twarzą do ziemi przed mnichem. Wiara buddyjska to nie moja wiara! Podobają mi się jej niektóre elementy, lubię jej filozofię, ale nie popieram hierarchii, ani faktu, że jest uznawana za religię. Czując jednak presję kłaniam się do połowy. Jeden za drugim, a niesiony filozofią tłumu ostatni już robię na 3/4. Jestem zły na siebie, że się temu w jakimś stopniu poddaję, powinienem opuścić to zgromadzenie natychmiast. W każdym razie jestem tu niewiele ponad godzinę, ale już wiem, że jutro mnie tu nie będzie.

Po całej ceremonii jest przerwa na kawę/herbatę. Korzystam z tego, przeglądam biblioteczkę i idę spać. Pobudka o 6, „adepci” idą na poranną medytację, a ja zabieram się za pakowanie. Idę boczną ścieżką, gdyż na placu głównym trwa właśnie jakaś ceremonia. Ubrani na biało siedzą po turecku, a ten na pomarańczowo nawala w gong. Ja z plecakiem idę bokiem i natrafiam na mnichów. Stoją przede mną w rządku, a ja przechodzę im przed twarzami, co u 4 z nich wywołuje zdziwienia, podczas gdy tylko jeden się uśmiecha. Z nim łapię kontakt, dziękuję, życzę dobrej nocy (tak, niby jest 6 rano, ale dalej ciemno – można się pomylić) i ruszam dalej.

Pai

Pai jest turystycznym miejscem, gdzie na ulicach widać więcej białych niż Tajów. Mam szczęście i spotykam te 3 mordeczki, z którymi rozdzieliłem się parę dni temu. Jemy wspólnie obiad i pijemy kawę, a oprócz cennych wskazówek (są już tu dłużej), dostaję też od nich energetycznego kopa po nieudanej medytacji. Idę ich śladami i próbuję trekkingu nad wodospad. 19 km spaceru w nowych sandałach nie jest najlepszym pomysłem. Pikanterii dodaje ciągłe przekraczanie rzeki, bo gdy przemoczone obuwie zaczyna się barwić krwią, zaczynam testować własne stopy. 9 km na boso po lesie i kamieniach jest moim pierwszym takim doświadczeniem. Niezbyt przyjemnym jak się okazuje.

Następnego dnia budzi mnie „tourist police”. Mówią, że koło buddy nie można rozbijać namiotu bez pytania, co ja to zrobiłem wyjątkowo, dlatego że „ktoś” mi doradził: „nawet się nie pytaj”. Nie robią mi oni jednak żadnego problemu – muszę się tylko stamtąd zwijać. Taki też plan miałem, więc idę na wylotówkę bardzo powoli. Zahaczam o aptekę po plastry* i zatrzymuje się parę razy na kawę. Gdy wyciągam w końcu kciuk, podjeżdża uśmiechnięty Argentyńczyk na motocyklu. Na dwa kilometry przed moim celem (kanionem), za zakrętem zauważam trzy znajome kciuki. Są brzydkie, krzywe i mają nierówno obgryzione paznokcie – nie da się ich pomylić. Ich właściciele jednak mają jak zawsze uśmiechnięte mordki.

To jest ostatni raz w przeciągu miesiąca kiedy spotykam się z ekipą, a ja docieram do celu już na piechotę. Kanion jest naprawdę „w dechę”. Trzeba się trochę przeciskać i wspinać, ale 2 godziny są zdecydowanie wystarczające na taki spacer. Co dalej? Ze względu na gorąco wpadam na pomysł – jadę nad morze! Mam jakieś 1,5 tys. km, czyli nie tak daleko. Jest jeszcze czas, a orzeźwienie się przyda.

Czytaj również:  Mjanma - słów kilka o najbiedniejszym kraju Azji Południowo-Wschodniej

Relaks

Kolejne 2 tygodnie pobytu w Tajlandii są bardzo spokojnie. Parę godzin stopowania dziennie i pod wieczór relaks. Ludzie często częstują mnie jakimś jedzeniem lub zapraszają na obiad, a jak odmawiam to zawsze znajdą jakąś wodę w bagażniku, żeby mi ją podarować. Czasem zapraszają do siebie do domu i generalnie jest to Tajlandia, której szukałem – ta mniej turystyczna.

Nad morze docieram w 4 dni, zatrzymuje się u mnichów na 2 i jadę dalej. Zatrzymuje się kierowca i po krótkiej przejażdżce 3 raz oferuje pobyt w jego domu. Jak się zgadzam to zawraca 30 km po syna, gdyż ten mówi po angielsku. Dostaję cały dom dla siebie (drugiego syna, którego nie ma w domu) i jem chyba najsmaczniejsze danie tajskie (potem jem jeszcze jedno, które może konkurować, ale generalnie jak już wcześniej wspomniałem nie jestem fanem tajskiej kuchni).

Odwiedzam jaskinie i zatrzymuje się na kolejne 2 dni na farmie u hostki. Doświadczam też sławnego masażu tajskiego, którego koszt to 200 bahtów – 22 PLN (można znaleźć za 150). Zaczyna się od umycia stóp w wodzie z limonkami, potem ja się kładę, a kobieta nienarzekająca na niedowagę zaczyna mnie uciskać z uśmiechem na twarzy. Używa do tego dłoni, łokci a nawet kolan. Czasem jest przyjemnie a czasem boli, lecz to drugie niestety przeważa. Na koniec zaczyna się rozciąganie kończyn i kręgosłupa, który strzela jak karabin maszynowy. Muszę przyznać, że po takim doświadczeniu wyszedłem z salonu czując się trochę lżejszy i weselszy.

Naładowałem baterię przed nieznanym. O Laosie krążą różne opinie, ale te złe można usłyszeć częściej. Czas się przekonać jak tam jest naprawdę.

*Sandały są już moim 4 obuwiem w tym miesiącu gdyż takiego pecha z tą częścią garderoby nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Po miesiącu użytkowania, klapki (które mnie obcierały tylko trochę) zostawiłem na środku ulicy (wsiadałem do bagażnika, zdjąłem, zapomniałem). Kolejne klapki ukradli mi przed świątynią (pewnie dlatego, że miały świecące klamry). Słysząc ciągłe pochwały odnośnie butów firmy crocs kupiłem japonki właśnie od nich (używane za 22 złote). Okazały się to najgorsze buty jakie kiedykolwiek nosiłem – po 1 kilometrze miałem odciski, a po dwóch już one pękały. Więcej te crocsy trzymałem w rękach niż na nogach, aż trafiły tam gdzie ich miejsce – do kosza. Teraz zainwestowałem więcej – prawie 90 zł w sandały. Na początku były ok, lecz jak je zamoczyłem, one chciały się zrewanżować i zażądały krwi. Po paru km już w czterech miejscach czerwony płyn wydostawał się na zewnątrz. Bez plastrów nie jestem w stanie chodzić przez najbliższe 2 tygodnie. Boso po rozgrzanym asfalcie też nie podołam.


Facebook Comments