Urugwaj – Montevideo i najdłużej trwający karnawał świata
Jadąc do Urugwaju mamy mieszane uczucia. Z jednej strony to kraj, w którym autostop podobno jest bajecznie łatwy (autostopowiczów podwozi nawet były prezydent), z drugiej państwo to nazywane jest Szwajcarią Ameryki Południowej. Dlaczego? Też się zastanawialiśmy. Wszelkie wątpliwości rozwiały ceny jakie tu panują. Ale po kolei.
Choć dystans dzielący Buenos Aires i Montevideo to jakieś 300 km, oba kraje dzieli rzeka La Plata, która pomiędzy tymi miastami jest tak szeroka, że stojąc po jednej stronie, nie jesteśmy w stanie zobaczyć drugiego jej brzegu. Są dwie opcje: albo płynąć promem za 20$ do Urugwaju, albo jechać 600 km dookoła, do pierwszego lądowego przejścia granicznego. Płacenie za transport nie jest zgodne z naszymi założeniami, zatem decyzja jest jasna. Jedziemy dookoła!
Z Buenos Aires wydostajemy się dość szybko, lądując na ulubionej stacji argentyńczyków – YPF. Kierowca TIR’a sam podchodzi do nas i proponuje podwózkę kilkanaście kilometrów. Zdecydowanie dziś Argentyńczycy mają lepszy dzień, bo stopowanie po tym kraju idzie wyjątkowo łatwo. Żabimi skokami dostajemy się do miasta Indian Guaranii – Gualaguaychu, ostatniego przed przejściem granicznym. Jemy kolację w Carrefourze i próbujemy podciągnąć się jeszcze 30 km do granicy. Pierwsze 20 km lecimy ponad 100 na godzinę na pace jakiegoś pick-upa, ostatnie dziesięć podrzuca nas kierowca TIR’a. Jesteśmy na granicy argentyńsko – paragwajskiej. Celem minimum na dziś było wyjechanie z Argentyny. Wystarczy już dosłownie kilka kroków, jednak… na granicy zawraca nas wojsko. Przejście możliwe jest tylko przy użyciu pojazdów mechanicznych. Nasze nogi się nie kwalifikują. Zaczyna się ściemniać i wszystko wskazuje na to, że nockę spędzimy pod bazą wojskową. Tu spotyka nas miła niespodzianka. Niespodziewanie udaje nam się namówić dwie dziewczyny wracające z wakacji, żeby pomogły nam przedostać się tylko przez granicę. Zgadzają się. Szybka pieczątka w paszporcie i znajdujemy się po drugiej stronie barykady. Jesteśmy w Urugwaju. Plan minimum wykonany! Rozkładamy namiot tuż przy budce przygraniczników i kładziemy się spać.
Jak wrzątek wylany na twarz budzi nas skwar słońca świecącego prosto na nasz namiot. Nie ma litości. Choć chciałoby się jeszcze na kilka minut zmrużyć oko, w tej temperaturze jest to niemożliwe. Zwijamy klamoty i idziemy na drogę. Łapiemy złoty strzał z przesympatycznym kierowcą prosto do Montevideo! Po 5 godzinach jazdy docieramy na miejsce i… i tu jest problem. Wszystkie nasze requesty na couchsurfingu zostały odrzucone. Nie mamy gdzie spać. Nie zwracając uwagi na zabytki dookoła maszerujemy po centrum od jednego McDonalds’a do drugiego. W jednym jest internet, w drugim gniazdko, gdzie możemy ładować telefony. Wysyłamy kolejne zapytania, jednak nadal echo.
Olek znajduje adres domu polonijnego pod który się udajemy. Niestety jest to adres widmo. Po tabliczce 275, na drzwiach obok jest już 279. Numer 277 nie istnieje. Zawiedzeni wracamy do Mac’a i dostajemy olśnienia. Przypominamy sobie, że podobno w Argentynie, Urugwaju i Chile można całkiem za darmo przespać się u strażaków. Znajdujemy na mapie najbliższą straż pożarną i udajemy się z całym ekwipunkiem pełni nadziei na bezpieczny nocleg. Niestety bomberos (tak po hiszpańsku nazywa się strażaków) nie wyrażają zgody, kierując nas 2 km dalej to przytułku dla bezdomnych. Tam mamy podobno dostać ciepły posiłek, prysznic i darmowy nocleg. Szczęśliwi pędzimy pod wskazany adres, jednak dzielnica w którą wchodzimy sprawia, że włos jeży się na głowie. Przed wejściem do budynku siedzi grupka naćpanych murzynów, z którymi nie kwapimy się spędzać nocy pod jednym dachem. Jak gdyby nigdy nic mijamy nasz niedoszły hotel i nadal jesteśmy w kropce. Ludzie mówią nam, że spanie tutaj na dziko bez bycia okradzionym jest niemożliwe. Dobrze wiemy, że nie ma rzeczy niemożliwych. Po godzinie poszukiwania w końcu udaje nam się znaleźć mało używany parking z zamykaną bramą. Miejsce wydaje się być bardzo bezpieczne, więc z nieskrywaną ulgą rozbijamy namiot pomiędzy murem, a samochodem i wykończeni ciężkim dniem padamy na karimaty.
Poranek nie przynosi nic dobrego. Noclegu jak nie było tak nie ma. Wciąż kursujemy pomiędzy McDonald’sami próbując wyhaczyć coś na couchsurfingu. Dajemy sobie czas do końca dnia. Jeśli nie znajdziemy nic do wieczora, wracamy przespać się na sprawdzonym parkingu i uciekamy z tego kraju. Zbawienie nadchodzi około godziny 17:00. Dwóch hostów zgadza się nas przenocować. Decydujemy się na Bruna, z którym umawiamy się na 22:00 na Plaza Liber Seregni. Nie ogarniamy zmiany czasu i pojawiamy się godzinę za wcześnie, ale nie żałujemy. Mamy możliwość oglądania akrobatów tańczących na szarfach zawieszonych kilka metrów nad ziemią, pod nimi około 20 par tańczy tango, a obok nas grupka ludzi rozpoczyna trening capoeiry. Jest wśród nich nasz host – 33 letni Bruno, wieczny student architektury. Przez ponad godzinę oglądamy capoeirę, która z początku wydaje się nie mieć sensu. Z czasem zaczynamy rozumieć, że faktycznie ten sport/taniec/walka? da się lubieć. Po godzinie ulatniam się podziwiać pary tańczące tango! Klimat tego tańca jest niesamowity!
Około północy wracamy do Bruna. Dostajemy klucze do mieszkania i już wiemy, że wybór tego hosta był strzałem w dziesiątkę. Dogadujemy się z nim wyśmienicie. Dostajemy laptopa, dzięki czemu nadganiamy z postami na bloga i wysyłaniem zdjęć na fanpejdż. Robimy sobie pranie i zadowoleni wyczekujemy kolejnego dnia. Tym razem, już mając dach nad głową, możemy skupić się na podziwianiu miasta. Po dwóch dniach kursowania od jednego końca centrum miasta do drugiego, mamy je w małym paluszku. Udajemy się zatem do innej dzielnicy: pięknego parku Rodo, z którego ulicą Rambla rozpoczynamy spacer wzdłuż wybrzeża. W tym miejscu miasto przypomina nam nieco klimatem Rio. Szeroka ulica, palmy i droga wzdłuż plaży. Zaczyna nam się to podobać. Spacer kończymy na Bulevar Espana, gdzie jesteśmy umówieni z Moniką. Ania jest dziewczyną z uczelni Ojca Dyrektora, która dostała się na praktykę, jako sekretarka Jana Kobylańskiego – człowieka legendy, przewodniczącego Polskiej Polonii. Spędzamy wspólnie czas, kierując się na bardzo popularne miejsce z napisem MONTEVIDEO, na którym masa turystów próbuje zrobić sobie selfie. Niczym się od nich nie różnimy 😉 Wieczorem rozstajemy się z Moniką i pędzimy na plac niepodległości. Trafiliśmy dziś na pierwszy dzień karnawału w Montevideo. Choć nie jest on tak huczny jak w Brazylii, jest to najdłużej obchodzony karnawał świata. Trwa 40 dni!
Przemarsz nie robi jednak na nas większego wrażenia. Po dwóch stronach ulicy ustawione są barierki, za którymi stoją mieszkańcy. Środkiem przechodzi średnio dobrze zorganizowany pochód. Jest muzyka, są tańce, dzieciaki obrzucają uczestników karnawału białym proszkiem, jednak nie tak sobie to wyobrażaliśmy. Miejsca siedzące przy barierkach są płatne, a wejście w środek pochodu jest niemożliwe. Spotykamy tu znajomych naszego hosta z capoeiry, więc wspólnie oglądamy przejście tancerzy. Po chwili dołącza do nas również Bruno. Idziemy zmienić miejsce na takie z lepszym widokiem. Przeciskając się przez tłum ludzi czuję czyjąć rękę w swojej kieszeni. Szybko chwytam ją i czuję jak się wyrywa. Obracam się i widzę jakiegoś Latynosa z masą tatuaży na ciele i twarzą kryminalisty. Pudło! Telefon i portfel mam w nerce. Jedyne co mógł wyciągnąć to foliowy worek 😉 Próba kradzieży udaremniona!
Następnego dnia chcemy odwdzięczyć się w jakiś sposób naszemu hostowi. Postanawiamy zrobiś frytki z jajkiem sadzonym i pomidorem. Szału nie ma, ale ceny samych ziemniaków zwalają nas z nóg. Kilogram kosztuje 2$. Na szczęście Olek staje na wysokości zadania i przyszykowany obiad smakuje każdemu. Popijamy też z naszym hostem yerbę mate, od której Urugwajczycy są mocno uzależnieni i udajemy się na drugi dzień karnawału. Tym razem odbywa się na stadionie, wejście jest płatne, ale host zapewnia nas, że warto. Płacimy. Wchodzimy na stadion i… zaczyna się wielka ulewa połączona z gradobiciem. Nie chcąc zamoczyć telefonów znajdujemy schronienie w TOI-TOI’u. Czekamy do końca zawieruchy. Udaje nam się złapać WI-FI. Kontaktujemy się z Brunem. Przemoczony do suchej nitki czekał na nas przy wyjściu ze stadionu. Jako jedyni wpadliśmy na pomysł, że ucieczka przed siebie nie uchroni nas przed zmoknięciem i jako jedyni, podobnie jak nasze telefony, faktycznie wyszliśmy z tej ulewy bez szwanku.
Następny dzień to kolejny dzień karnawału. Tym razem pochód odbywa się w dzielnicy Urugwaju w której mieszkamy i jest to llamadas. Llamadas wywodzą się z wierzeń afrykańskich i zostały zapożyczone przed Urugwajczyków. Grupa kilkudziesięciu bębniarzy maszeruje po ulicy waląc w bębny (chico, piano i repique) w rytm candombe. Przed nimi maszerują dziewczyny tańcząc do wybijanej melodii. Czujemy, jakbyśmy przenieśli się do samego serce Afryki. Ten rodzaj karnawału odpowiada nam zdecydowanie dużo bardziej, niż wcześniejsze i czerpiemy sporo radości z możliwości uczestnictwa w zabawie. Nogi same rwą się do tańca.
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Opuszczamy Montevideo, w którym spędziliśmy jedne z najlepszych dni podczas tej podróży. Jeśli tylko ma się tu miejsce do spania, pobyt w tym kraju może należeć do naprawdę przyjemnych 🙂 Niestety nie dla naszych portfeli…
Facebook Comments