Na spotkanie z Termometrem i Olkiem
Jeszcze zanim wyruszyliśmy z Polski, naszym planem było spotykać się całą ekipą jadącą autostopem dookoła świata jak najczęściej. Wydawało nam się, że co najważniejsze miejsca będziemy odwiedzać razem, spotykając się co 2-3 tygodnie, a przerwa nie będzie przekraczać miesiąca. Okazało się jednak, że „utknąłem” na Kanarach, gdy oni już byli w Ameryce Południowej do której i ja dotarłem tylko 3 miesiące później.
Spotkanie z Termometrem i Olkiem wstępnie zaplanowaliśmy w Boliwii do której zmierzałem od mojego przypłynięcia do Brazylii. Wydarzyła się jednak rzecz mało przewidywalna. Straż graniczna ze względu na urodę nie wpuściła ich do kraju przegoniła z granicy (więcej informacji o tym umieścili na facebook’u). Po krótkiej konsultacji, zmieniliśmy miejsce spotkania na Peru do którego postanowiłem pojechać lekko okrężną drogą.
Paragwaj
Zamiast na zachód udałem się na południe w stronę Paragwaju z chęcią odwiedzenia stolicy tego kraju. Autostop okazał się dla mnie bardzo szybki i Brazylię już następnego dnia mógłbym opuścić gdyby nie fakt, że pieczątkę wyjazdową do paszportu można wbić tylko do godziny 18tej, a byłem już dwie godziny spóźniony. Następnego dnia musiałem się udać na lotnisko po ową pieczątkę oddalonego o kilometr od drogi głównej. Gdy już wszystko ogarnąłem i legalnie wkroczyłem do kraju, zrobiłem krótki spacer i wyciągnąłem swojego ulubionego palca, pokazując go z dumą wszystkim przejeżdżającym kierowcom. Szczęście zaś było ze mną i po 15min miałem podwózkę prosto do Asunción oddalonego o około 600km.
Zanim opiszę co mnie czekało w stolicy, chciałbym wspomnieć parę słów o samym kraju. Paragwaj jest krajem 7milionowym z populacją 98% metysów. Został on niemal doszczętnie zniszczony przez sojusz Brazylii, Argentyny i Urugwaju w latach 1864-1870. W czasie trwającej tam wojny zginęło aż 90% męskiej populacji kraju. Po wojnie demografia tego kraju osiągnęła niesamowity próg, a ludzie z którymi rozmawiałem mieli po około 12-15 braci lub sióstr. Jedna kobieta została nawet odznaczona orderami za urodzenie 24 potomków – obecnie ma niemal 100 lat i ma się świetnie.
Stolica Paragwaju nie jest jakimś zachwycającym miastem. Wysoki poziom wody zmusił ludzi z okolicy rzeki przepływającej przez Asunción do opuszczenia swoich domów i zamieszkania w posklejanych domach w centrum miasta, co nie robi zbyt dobrego pierwszego wrażenia. Zatrzymuję się w tym mieście głównie, żeby odpocząć przed długa droga która mnie czeka, ale zarówno żeby przejść się Paragwajskimi uliczkami. Podczas z jednego z takich spacerów natrafiam na manifestację. Tłum ludzi w koszulkach przedstawiających „cooperativa” (o tym za chwile) przedziera się przez miasto krzycząc, wymachując banerami, rzucając petardami w powietrze i robiąc ogromny hałas. Do mnie zbliża się grupa około 20 bębniarzy, a ich muzyka jest na tyle dobra, że zmusza mnie do dołączenia do manifestacji. Szybko szukam też ludzi, mówiących po angielsku, aby mi dokładnie wytłumaczyli za czym manifestuję (mój hiszpański nie jest jeszcze, aż tak dobry, żeby rozmawiać o polityce). Okazuje się, że rząd planuje nałożyć na non-profit cooperativa podatek, w których ludzie trzymają swoje oszczędności i po tym podatku ich oszczędności zmalałyby o 10%. Sznur ludzi ciągnący się kilometrami kończy się pod parlamentem, a ustawa nie zostaje przyjęta, ale zawieszona na dłużej nieokreślony czas.
Argentyna
Z Paragwaju udaję się do Argentyny i obieram drogę biegnącą największymi pustkowiami. Do pokonania mam niewiele ponad 1000km, przebiegającą głównie przez farmy z bydłem, gdzie przeciętny farmer posiada co najmniej 2000 krów. Niekończące się pola, długa prosta droga i niemal zerowy ruch. Autostop jednak z początku nie należy do najgorszych i pierwszego dnia pokonuję około 300km przesiadając się co chwila z auta do auta, lub nawet motoru, kończąc na świeżo wybudowanej stacji.
Jest to wieczór otwarcia tej stacji benzynowej i impreza inauguracyjna trwa w najlepsze. Zasiadam przy jednym ze stolików na zewnątrz i po 5 minutach mam już zgodę na rozbicia tutaj namiotu. W tym czasie jednak dosiada się do mnie kilku Argentyńczyków, kelnerzy zaczynają przynosić coraz różniejsze przekąski, oraz co chwila nowe piwka. Po 15 minutach mam już nagraną podwózkę na kolejne 150km, ale piwka i dobra rozmowa sprawia, że kończę w innym miejscu – na farmie! Zanim jednak do tego dochodzi, grupa słuchająca moich ciężko wypoconych historii w języku hiszpańskim coraz to bardziej się zwiększa. Zarówno dzieci jak i dorośli zaczynają ze mną grę w 1000 pytań. Na ratunek przychodzi ziomek, który cały czas donosił piwko. Wyciąga mnie na środek stacji, gdzie zabawa trwa w najlepsze. Tańczę pociąg, a potem tylko wymieniam 50-cio letnie Argentynki, które chcą zatańczyć chociaż jeden taniec z Polskim podróżnikiem. To wszystko robię w typowo polski sposób, gdyż komary kochające moje stopy zmusiły mnie do założenia skarpetek, na które nałożyłem sandały. Zabawa trwa w najlepsze, do czasu gdy ostry taniec z owymi Argentynkami, wykańcza moje już wielowiekowe sandały, w których pokonałem tysiące kilometrów i za którymi będę długo tęsknił. Koło północy zbieramy się na farmę, gdzie rozbijam namiot i śpię jak zabity.
Następnego ranka jednak czeka mnie jeszcze więcej przygód. Z rana jadę na przejażdżkę. Odwiedzam sąsiadów zmieniając też przy tym kierowców. Odwiedzam też m.in. tablicę upamiętniającą migrantów- założycieli owych farm. Jest na niej dużo Włochów, Ukraińców, ale znalazłem także dwa Polskie nazwiska. Jednak ludzie Ci zapomnieli już w większości o swojej kulturze, ledwo potrafiąc wybąkać parę słów w języku swoich rodziców, czy dziadków. Kierowcy wożą mnie też po farmach chwaląc się mną swoim bliskim.
Po powrocie na „moją” farmę grill już jest prawie gotowy, a ja korzystając jeszcze z wolnej chwili przed wyżerką pytam o przejażdżkę na koniu… Mimo, że oznajmiłem im, że nigdy wcześniej nie próbowałem takiej przejażdżki, dla nich jest to na tyle naturalne, że dają mi konia i mówią jeździj sobie… Sam nie wiem, kto kogo prowadził, czy ja konia czy koń mnie, ale uznajmy, że był to wspólnie zaplanowany spacer. Koń był przestraszony, ale słuchał dzielnie moich polskich opowieści, aż do czasu gdy postanowiliśmy odpocząć w cieniu przez chwilkę. Po około 20 minutach, zdecydowaliśmy się na wspólny bieg i to był moment, w którym ja zacząłem być bardziej przestraszony niż mój kompan. Jednak nie trwało to zbyt długo, gdyż na moją prośbę zwolnił. Cała przygoda trwała około 30 minut, a ja spełniłem kolejne swoje marzenie.
Teraz już tylko czekała mnie wyżerka świeżutką wołowinką ile miejsca w żołądku, zapijana to kolejnymi kieliszkami wina, a późnym popołudniem, zostałem odwieziony na wylotówkę. Kolejny dzień za to okazał się dla mnie mniej szczęśliwy, gdyż wylotówka z następnego miasta była pełna komarów i zmusiła mnie do szybkiego spaceru, klepiąc się co chwila po łydkach. Z rękami i nogami czerwonymi od mojej krwi musiałem wyglądać niezbyt dobrze. Nikt nie chciał mi się zatrzymać, a spacer nie miał końca ciągnąc się prostą drogą bez miejsca na zatrzymanie się. Od rana do godziny 17tej przejechało może 20 pojazdów i żadne z nich się nie zatrzymało i gdy już myślałem, że będzie to mój pierwszy dzień bez żadnego autostopowego sukcesu dostałem podwózkę na 300km do miasta, z którego następnego dnia byłem już na głównej drodze do Chile.
Odwiedzam po drodze jeszcze Purmamarkę – miasto w, którym góry mają 7 różnych kolorów, tworząc niesamowity krajobraz (ja naliczyłem się 6ciu kolorów) i jadę dalej kierując się cały czas na zachód. Jadąc z panią weterynarz nie wiem, czy bardziej zachwycają mnie widoki za oknem czy obraz mojego kierowcy. Pierwszy raz w życiu oglądam dziko żyjące lamy (pani weterynarz mówiła, że to jakaś specjalna odmiana, ale nie pamiętam nazwy). Zatrzymujemy się też w paru miejscach podziwiając widoki – a jednym z nich jest ogromne pole soli, które pozostało po oceanie Atlantyckim a obecnie znajdujące się na wysokości niemal 4000m n.p.m. Następne auto do którego wsiadam jedzie już prosto do Chile, a granicę z tym państwem przekraczam na wysokości 4200m n.p.m. Straż graniczna pozbawia mnie plastrów miodu, które dostałem w prezencie i które były tak dobre, że chciałem się nimi podzielić z Termometrem i Olkiem…
Chile
Miejscowością w której się tutaj zatrzymuję to San Pedro de Atakama. Pierwsze co rzuca mi się w oczy to ceny, które są tutaj kosmiczne (butelka wody w spożywczaku kosztuje 7zł). Jednak nie wydając ani grosza w Argentynie obiecałem sobie dobrą wyżerkę w Chile, której nie mogę sobie teraz odmówić. Spędzam tutaj niecałe dwa dni, krążąc po miasteczku i poznając nowych ludzi. Ze względu na to, że po drodze do tej miejscowości widziałem solną pustynię, czerwone kamienie, czy dziko żyjące flamingi, co z grubsza oferują tutejsze atrakcje turystyczne, rezygnuję z aktywności zaoferowanych w tym parku narodowym. Na dzień dzisiejszy jednak żałuję, że nie szarpnąłem się na gejzery, z pieniędzy odłożonych na czarną godzinę.
Poza najsuchszą pustynią świata, w Chile nie miałem więcej planów, ze względu na ograniczony czas. Więc jadę dalej podziwiając m.in. hieroglify wykonane przez przodków Ajmarów (kierowca mówił, że mają ponad 2000 lat) i ze względu na brak opadów zachowane do dnia dzisiejszego. Autostop w tym kraju działa świetnie, ludzie są bardzo mili i chętnie pomagają. Więcej o tym kraju dowiecie się od Termometra i Olka, którzy spędzili tam 7 tygodni. Ja tymczasem po 4 dniach jestem już na granicy z Peru.
Peru
Moim pierwszym celem do którego zmierzam jest miasto Puno znajdujące się przy jeziorze Titicaca, które jest największym wysokogórskim jeziorem na Ziemi znajdującym się na wysokości 3812m n.p.m. Droga do niego jednak nie jest tak prosta jak by się mogło wydawać. Drogi są wysokogórskie, kręte i puuuste. Głównymi pojazdami, które pokonują tą drogę są autobusy. Ze względu na to, że nie wszyscy Peruwiańczycy rozumieją ideę autostopu, a co niektórzy pierwszy raz o tym słyszą, autostop w tym kraju nie należy do najłatwiejszych. Kawałek po kawałku, łapiąc stopa między innymi na wysokościach przekraczających 4600m n.p.m. gdzie ciężko złapać oddech i wraz z szybką zmianą wysokości dochodzi też ból głowy. Docieram jednak szczęśliwy do Puno, gdzie okazuje się, że nie mam miejsca do zatrzymania się i spędzam chyba najgorszą noc w ciągu tej podróży.
Chodząc, szukając i pytając o miejsca gdzie mógłbym rozłożyć namiot, jeden z miejscowych polecił mi jeden placyk na obrzeżach miasta, zapewniając że grupy psów biegających wokół są bezpieczne i rozstawienie tam namiotu jest normalną rzeczą. Posłuchałem więc jego rady i postanowiłem tam spędzić noc. Temperatura bliska zeru i hałas który tworzyły walczące ze sobą psy, warczące i piszczące niemal nie pozwoliły mi zmrużyć oka. Ponadto co jakiś czas, jakiś pies (za każdym razem inny) zainteresowany nową konstrukcją przychodził obszczekać namiot ile tylko miał sił. Trzęsąc się z zimna i odstraszając psy przetrwałem do następnego dnia, w którym pozwoliłem sobie na odrobinę luksusu. Znalazłem hostel za mniej niż 20zł, z darmowym śniadaniem, gorącym prysznicem i miejscem na zrobienie prania.
Następnego dnia wyruszyłem na wycieczkę po jeziorze. Pierwszym przystankiem była jedna z 90-ciu unoszących się na wodzie wysp Uros. Prezydent tej liczącej sobie 25-ciu mieszkańców wyspy wytłumaczył nam jak to wszystko działa. Aby wyspa faktycznie unosiła się na wodzie, mieszkańcy tworzą najpierw bloki z ziemi z dużą ilością korzeni, a później przykrywają ją ogromną ilością trzciny. Tą trzcinę także wykorzystują w celu zbudowania domów, czy łódek, a gdy jest świeża także ją jedzą (nic specjalnego, ale byłem głodny to mi nawet smakowała). Następnymi wyspami do których się udaliśmy były : Amantani i Taquile.
Na pierwszej z nich spędziłem noc u rodzinki Indiańskiej z Gabrielem, Franceską i malutką 3-trzy letnią Yasmin. Oprócz gościny, którą nas obdarowali mnie i Pili (hiszpańską turystkę), mogliśmy z nimi wspólnie jeść posiłki, głównie składające się z ziemniaków, które uprawiali zaraz koło domu. Głównym jednak punktem był spacer na dwa szczyty wyspy Pachamamę i Pachatatę, z których oglądaliśmy zapierające dech w piersiach widoki, wraz z Pili i Kelly. Wieczorem natomiast już sam wybrałem się na imprezę, o której usłyszałem w okolicy. Była to impreza zorganizowana dla turystów, którzy zwiedzali wyspę z pomocą agencji turystycznych. Wszyscy (oprócz mnie) byli przebrani w kultowe stroje indiańskie. Tańczyliśmy głównie w kółeczku do muzyki granej przez grupę 7-dmiu miejscowych Indianów.
Impreza skończyła się dość szybko, gdyż następnego ranka wyruszyliśmy na następną wyspę, na której mogliśmy zwiedzać m.in. ruiny z czasów 400r n.e. Tutaj jednak maleńka 4-letnia Abrille nie dała rady wspinaczce po wysokich schodach i większość swojej wycieczki spędziła na moich ramionach dając mi dobrą lekcję hiszpańskiego i wiele uśmiechu. Po południu już byłem z powrotem w Puno, skąd po spacerze na wylotówkę, złapałem stopa i wyruszyłem w dalszą drogę do Cusco, gdzie spotkałem się w końcu z Termometrem i Olkiem po 218 dniach od opuszczenia Polski.
Od tego momentu zaczęliśmy wspólną podróż. Jak stopowało nam się we trójkę i jakie przygody nas czekały, będziecie mogli przeczytać w następnym poście. Na koniec dorzucam jeszcze kilka zdjęć z wycieczki po wyspach na jeziorze Titicaca.
Facebook Comments