Przesmyk Darien i wyspy San Blas
Przesmyk Darien jest uważany za jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na Ziemi, a zarazem niesamowicie interesującym. Przez wielu podróżników uznawany za „Mount Everest” do pokonania. Dzika dżungla wraz z górzystym ukształtowaniem terenu i bagnami sprawia że jest nie tylko niezwykle trudnym do przejścia, ale także do zagospodarowania. Licząca sobie niemal 40 000km Panaamerikana ma brakujące 150km właśnie w tym miejscu, gdyż buldożery nie dawały sobie tam rady (obecnie byłoby to możliwe, ale polityka…). Jest to jednak tylko wierzchołek góry lodowej.
Tropikalne ulewy czynią to miejsce niesamowicie wilgotnym, co sprzyja nie tylko roślinom, ale także zwierzętom i insektom. Jest to najbardziej malaryczny skrawek na całym globie. Oprócz tropikalnych chorób, czekają tam też węże, pająki i duże koty, ale najgorszym zwierzęciem jak wszędzie i tutaj także są ludzie. Zaczynając od nieprzyjaznych plemion, kończąc na przemytnikach, którzy mają tu opracowane swoje ścieżki. Z informacji które posiadam, obecnie aby przejść nielegalnie przez ich terytorium trzeba zapłacić 400$, co robią głównie Kubańczycy, którzy pragną za wszelką cenę dostać się do USA. Wędrówka tamtą drogą to około 30-40 dni, a jedynymi Polakami którym się to udało był Wojciech Cejrowski i Beata Pawlikowska. Zrobili to niemal 30 lat temu.
Capurgana
Nasze ambicje nie są aż tak wygórowane i pierwszy raz podczas tej podróży płacimy za transport z Turbo do Capurgany, która jest niewielką turystyczną miejscowością położoną przy wschodnim wybrzeżu. Transport tam zajmuje nam 2,5h z krótkimi przerwami w wioskach. Capurgana jest bardzo spokojnym miejscem, w którym czas płynie dużo wolniej. Rozsiadamy się pod palemką i otwieramy po piwku w oczekiwaniu na niespieszących się policjantów w biurze migracyjnym. Poznajemy dwóch pozytywnych Nepalczyków, którzy przynoszą rum co sprawia, że czas mija nam jeszcze szybciej. Tuż po wbiciu pieczątki poznajemy Kasię, która podróżuje wraz z Czeszką w tych okolicach. Widząc w jaką pogodę wybieramy się w 1,5h spacer przez dżunglę do Panamy daje mi ona worek na śmieci, którym mogę uratować swój plecak przed deszczem. Już po 20 min. trekkingu pod górę łapie nas tropikalna ulewa, ale szczęście nas nie opuszcza. W miejscu w którym właśnie się znajdujemy jest parę wbitych palików przykrytych plandeką, gdzie możemy się schronić. Ulewa ustaje tuż przed zachodem słońca, więc zostajemy. Gotujemy obiad, myjemy się pod deszczówką, na którą ktoś postawił zbiornik i idziemy spać przy niesamowitych dźwiękach dżungli.
La Miel
Następnego dnia z rana przekraczamy granicę. Jest to budka postawiona na wzgórzu, w której siedzi dwóch policjantów. Znudzeni ciągłym siedzeniem, chcą sobie z nami chwilę porozmawiać, więc kontrola nie jest zbyt szybka, ale bardzo leniwa. W pierwszej wiosce po Panamskiej stronie jest jeszcze dziwniejsza. La Miel – czyli kilka domów na krzyż i więcej policji niż mieszkańców, ma punkt w którym policja na odpowiedź skąd jesteśmy robi wielkie oczy i wpisuje nasze dane na kawałek brudnopisu pośrodku innych notatek (w tym miejscu zrozumiałem, że przejście przez granicę na państwo „książeczka zdrowia” wcale nie jest takie trudne – jak udało się to swego czasu Panu Cejrowskiemu).
La Miel jest cudowną miejscowością, jednak po kąpieli i chwilowym wylegiwaniu się musimy ruszać dalej do Puerto Obaldii, gdzie będziemy mieli możliwość otrzymania oficjalnej pieczątki wjazdowej do paszportu. Do osiągnięcia tego celu dzieliło nas około 5km w linii prostej, a cena za lanchę wynosiła 20$. Pierwsza myśli – idziemy przez dżunglę. Policja widząc nasze plecaki i gitarę niemal wybuchła śmiechem gdy pytaliśmy o drogę na przestrzał. Mówią że lekkoatletom zajmuje to około 8h szybkim tempem i że nam to zajmie co najmniej dwa dni o ile się nie zgubimy. Bez podstawowego sprzętu (odpowiednie buty, GPS, maczeta) nie decydujemy się na tak odważny krok, który jest surowo zabroniony przez policję, z którą już się dobrze zakolegowaliśmy.
20$ to zdecydowanie za dużo, więc następnym naszym planem jest zbudowanie tratwy. Chodzimy po plaży i okolicy w poszukiwaniu odpowiedniego materiału. Znajdujemy trzy pale po palmach i krótkie łączenia. Tniemy nasze ubrania, żeby uzyskać jakieś liny do połączenia ich ze sobą. Po paru godzinach jesteśmy już sławni na całą wioskę, a nasza tratwa jest już niemal gotowa by udźwignąć nasze plecaki podczas gdy my będziemy płynąć obok i ciągnąć je za sobą. Miejscowa policja widząc że my jednak nie żartujemy wydaje nam surowy zakaz wypływanięcia na morze, a kolejne przechodzące osoby mówią, że pływające rekiny wcale nie są wymysłem i faktycznie czasem atakują tutaj ludzi. To co nas przekonuje do zrezygnowania z tego planu jest jednak fakt, że Termomert nie umie pływać…
Puerto Obaldia
Następnego dnia czatujemy na molu z kartonem i napisem „Puerto Ovaldia” zaczepiając każdą lanchę z odpalonym silnikiem z pytaniem dokąd się wybiera. Już przed godziną 12-stą wsiadamy do jednej z nich z czterokrotną zniżką do 5$. Poznajemy na niej Koreańską dziewczynę, która staje się naszym kompanem na następne dni podróży. Wbijamy to co musimy do paszportu i idziemy do piekarni coś przekąsić, gdzie opowiadamy lokalsom o naszym planie załapania się na łódkę transportową i dostania się do stolicy bez wydawania pieniędzy, podczas gdy najtańszy transport stąd wynosi 100$ (mały samolot). Szczęście i tutaj nas nie opuszcza, bo w tej samej piekarni w tym samym czasie siedzi właśnie kapitan jedynego takiego statku przebywającego obecnie w tej wiosce. Wysłuchując naszej historii, idzie razem z nami do biura migracyjnego, a potem do policji, z którą już zaczęliśmy się zaprzyjaźniać. Wszystko idzie jak w bajce, a my mamy nagrany darmowy transport już za dwa dni (co przedłuża się do trzech dni z niewyjaśnionych przyczyn). Spędzamy ten czas obijając się, turlając kamyczki, kąpiąc się w morzu, grając w warcaby, jedząc kokosy z drzewa, chodząc na pogaduchy do znajomych policjantów, którzy z czasem zaczęli nas dokarmiać i generalnie robiąc nic. Trafia nam się tutaj też dzień niepodległości Panamy (3 IX – niepodległość od Kolumbii, 4 IX – dzień flagi, 28 IX – niepodległość od Hiszpanii, ale to już świętujemy gdzie indziej) wraz z przepiękną defiladą, oraz dwudniowym świętowaniem przy muzyce.
Jedynymi opłatami jest zrzutka na jedzenie i obowiązkowa opłata dla pobliskich plemion „Kuna”, na którą pożyczamy się od naszej Koreańskiej koleżanki. Inni słysząc jak nam udało się ogarnąć transport, chodzą nagminnie do naszego kapitana pytając o to samo, ale ostatecznie, do naszej ekipy dołącza tylko jedna kobieta z Wenezueli. Nasza przygoda na „El Bendesido” wraz z kapitanem Julianem z zapowiedzianych 3-4 dni z czasem przedłuża się do 5. Pływamy po przepięknych wyspach San Blas dowożąc na nie różne produkty, w tym głównie butle z gazem.
San Blas
Archipelag San Blas składa się z 365 maleńkich wysp, z czego 48 jest zamieszkanych przez plemię Kuna. Są to wyspy, które przeważnie nie przekraczają 0,5m nad poziomem morza i są gęsto zaludnione, a dom stoi tuż obok kolejnego domu. Te niezamieszkałe są przepięknymi obrośniętymi palmami wysepkami z cudownymi, ale niewielkimi plażami i błękitno-zieloną krystaliczną otaczającą je wodą.
Plemię Kuna
Same plemiona Kuna dotarły tutaj z Kolumbii jeszcze przed odkryciem Ameryki przez Krzystofa Kolumba i zamieszkują te tereny do dnia dzisiejszego. Są to niezwykle niscy ludzie o charakterystycznej budowie ciała. Występuje tutaj bardzo dużo albinosów, których miałem okazję pierwszy raz w życiu zobaczyć z bliska. Całkowita populacja tego ludu wynosi 65 tysięcy, z czego zaledwie 6 tysięcy w największym mieście. Mają oni wyznaczonych trzech głównych przedstawicieli, ale do całego kongresu wlicza się jednego przedstawiciela z każdej zamieszkałej wyspy – czyli 48 osób. Samą niepodległość od Panamy wywalczyli oni w 1925 roku, a ich symbolem narodowym jest flaga ze swastyką w środku co było dla nas dużym zaskoczeniem, gdy zobaczyliśmy ten symbol w wielu miejscach na wyspie. Przyglądając się uważniej zobaczyliśmy że ramiona swastyki są inaczej ułożone. Trzeba też wziąć pod uwagę, że swastyka jest dużo wcześniejsza niż nazistowskie Niemcy, używana przed Hitlerem nie tylko przez właśnie Kunę, ale także przez starożytnych Rzymian, czy nawet Słowian i zrujnowana przez naszych zachodnich sąsiadów.
Większość Indian z plemienia Kuna jest katolicka. Wiara tutaj jednak nie jest tutaj tak prostolinijna jak u nas i łączy się ze starymi historycznymi wierzeniami, co tłumaczy nam miejscowy ksiądz który zaprosił nas do siebie na kawę. Gdyby ktoś chciał tu uczyć naszej wiary, musiałby się najpierw nie tylko nauczyć lokalnego języka, który całkowicie różni się od hiszpańskiego, ale również historii plemienia.
Jest tutaj całkowity zakaz fotografowania miejscowej ludności, co zmusza nas do robienia zdjęć z ukrycia (kara wynosi 500$). Dzięki naszemu ryzyku, możemy wam pokazać w jakich domach oni żyją. Szałasy zbudowane są z bambusa, a dach pokrywają wysuszone liście palmy (dach musi być wymieniany co około 10-20 lat). W środku przeważają hamaki w których śpią mieszkańcy, ale w wielu domach można zauważyć także telewizory. Prąd elektryczny pojawił się tutaj dzięki Szwedzkiemu rządowi, który zasponsorował im panele słoneczne. Woda jest doprowadzona na dnie morza, prosto z przesmyku Darien, dzięki rządowi Panamskiemu. Co ciekawe istnieje tutaj dalej handel barterowy, który Indianie prowadzą z Kolumbijczykami, wymieniając głównie kokosy na pozostałe produkty, które potrzebne są im do życia. Czas tutaj płynie o wiele wolniej, a dzięki brakowi internetu demografia jest tutaj niesamowicie wysoka. W przeciętnej rodzinie można się doliczyć 6-10 dzieci, przez co przez niektórych wyspy San Blas są żartobliwie nazywane fabrykami niemowląt.
Plemię to ma dwie główne wady. O ile „ulice” są całkiem czyste, to podwórka przerażają obfitością w przeróżne śmieci. Jednak gdy już ktoś się zdecyduje posprzątać i pozbierać swoje odpady, to trafiają one w całości do morza, co można dostrzec już pływając w okolicy wysp. Drugą wadą jest to, że chodząc przez dwa dni po stolicy wysp San Blas nie widzieliśmy ani jednej ładnej dziewczyny.
Pływając od wyspy do wyspy, doceniamy coraz bardziej to, co nam się przytrafiło. Możemy odwiedzić miejsca do których stopa turysty nie dociera, a same widoki możemy podziwiać z dachu statku, co pozwala nam spojrzeć na wyspy z góry. Sama droga mija nam bardzo leniwie, rozmawiając z kompanami podróży i czasami pomagając w kuchni i porządkach na łodzi, by po paru dniach dopłynąć do Carti, dokąd doprowadzone są już drogi lądowe.
Jak się ostatecznie okazuje do kontynentu nie da się zacumować ze względu na zbyt płytkie wybrzeże. Musimy znaleźć jeszcze jedną łódkę na zaledwie 1km by znaleźć się już na lądzie w Ameryce Centralnej.
Zaczynamy naszą przygodę w Panamie i ruszamy do stolicy tego państwa. Tutaj po dwóch tygodniach nasze drogi kolejny raz się rozdzielają. Dlaczego? Przeczytacie o tym w następnym poście.
Facebook Comments