Fernando de Noronha i pożegnanie z „Infinite love”
Fernando de Noronha jest miejscem uznawanym za jedno z najpiękniejszych na globie znajdującym się 200km na wschód od Ameryki Południowej . Przebywają tam wyłącznie turyści i ludzie, obecnie tam pracujący. Ponad połowa wyspy jest prywatnym parkiem narodowym, kupionym przez bogatego Brazylijczyka, a jednorazowe wejście do tego parku kosztuje 180zł…
Aby obniżyć nasze koszty pobytu przez pół dnia kręcimy się tam i z powrotem w odległości10 mil od wyspy by zrzucić kotwicę wraz z zachodem słońca. Pompujemy ponton i wiosłujemy (silnik nie działa – nie wiemy czemu, nie ma czasu na naprawy). Do wyspy docieramy gdy jest już kompletnie ciemno, a biuro migracyjne jest już zamknięte, czyli wszystko zgodnie z naszą strategią. Zwiedzamy po krótce miasteczko i wracamy wyspać się przed nadchodzącym dniem.
Wstajemy razem ze słońcem, szybkie śniadanie, 25 min wiosłowania i jesteśmy na lądzie. Pierwszy punkt to biuro migracyjne, gdzie witają nas kawką i mapkami wyspy. Jako że pierwszy dzień pobytu to „zaledwie” 85zł, a każdy następny może nas kosztować kolejne 220zł, planujemy nasz intensywny dzień, żeby zdążyć w tym dniu zwiedzić jak najwięcej.
Udajemy się na mały trekking w stronę plaży, przez las przypominający dżunglę, bawiąc się w tarzana na zwisających lianach. Jesteśmy przy równiku z nadchodzącą wiosną. Słońce jest dosłownie nad nami. Jest upał, a słońce pali. Wbiegamy do, która ma idealną temperaturę (29 stopni), a wychodząc z niej uciekamy czym prędzej do cienia.
Maszerujemy tak od plaży do plaży, czasem po piasku czasem po kamieniach, czasem trochę się wspinając. Zatrzymujemy się na każdej, biorąc szybką kąpiel i idąc dalej. Oprócz kąpieli bawimy się z ogromnymi ptakami, gonimy pieski preriowe, szukamy rybek i innych stworzeń morskich. Przednia zabawa jest też również z falami które tutaj sięgają nawet ponad 2m, walcząc z nimi, lub dając się im ponieść. Na jednej z takich fal próbuję ślizgać się na brzuchu, ale tym razem jest to jedna z tych nieprzyjemnych zamykających się. Fala dźwiga mi nogi do góry i z całym impetem zarzuca je ponad moją głowę łamiąc mnie w kręgosłupie. Następnie wgniata mnie w ziemię, gdzie uderzam głową o piasek, wykręcając lekko kark i rękę. Całkowicie zdezorientowany przyjmuję embrionalną pozycję i przez kolejne około 8 sekund po prostu daję się ponieść czekając na chwilę spokoju i wzięcie oddechu.
Skracając historię, zostałem sponiewierany przez zaledwie 2,2m falę jak marionetka. Jeśli będziecie mieli taką przed sobą, zawsze przyjmijcie ją na klatę (najlepiej wbijając się pod nią), a jeśli już chcecie dać się jej ponieść to upewnijcie się, że fala się nie zamyka całkowicie, tylko robi to z prawej do lewej, lub odwrotnie. Kręgosłup, kark i wykręcony łokieć bolały mnie parę dni, ale wolę nie myśleć co by było, gdyby na dnie były jakiekolwiek kamienie.
Jestem obolały, a moje nogi i moja twarz jest kompletnie spalona słońcem, ale widoki mnie otaczające pozwalają mi o tym całkowicie zapomnieć. Idziemy dalej, docierając do parku narodowego, do którego wchodzimy bez kupowania biletów (nikt nie pilnuje wejścia). Tam na pierwszej plaży bierzemy kąpiel pływając z żółwiami morskimi. Jednak dzień już dobiega końca i nie mamy już czasu na odwiedzenie kolejnych plaż, przy których pływają delfiny całymi grupami.
Teoretycznie, musimy opuścić wyspę jeszcze tego samego dnia, ale plan jest wybrać się jeszcze do miasteczka, wypić piwko zagryzając oliwkami pod palmami kokosowymi. Znaleziony kokos, który ze sobą zabieramy niestety jest zepsuty, o czym dowiadujemy się dopiero na łódce. Żeby uniknąć kłopotów, staramy się wstać ze wschodem słońca i opuścić miejsce jeszcze przed otwarciem mariny. Jak zawsze mamy spore opóźnienie, ale całe szczęście nikt nam nawet nie zwraca uwagi.
Ostatnie 250 mil żeglugi dzięki doskonałym warunkom zajmuje nam dwa tylko tdni, a nawet zmusza nas do redukcji żagli, żeby nie przypłynąć do mariny przed wschodem słońca. Jedyną rzeczą jaką mnie zadziwiła to temperatura podczas jednej z nocnych wacht. To, że musiałem ubrać koszulkę, zdarzyło mi się w ciągu ostatniego tygodnia, ale fakt że to nie pomogło i musiałem wygrzebać i odkurzyć polar wprawiło mnie w lekki szok. Pojawiła się nawet myśl w mojej głowie – „nie za daleko już na południe zajechałem?”.
Oczywiście ta myśl znika bardzo szybko. Żar lejący się z nieba, który przywitał nas na kontynencie, rozbudził we mnie dziką chęć odwiedzenia Grenlandii, ale na to jeszcze przyjdzie pora. Joao Pessoa, w którym zacumowaliśmy przywitało nas bardzo przyjemnie. Tutaj marina to mini miasteczko posiadająca mały basen, bar, siłownie i bibliotekę oprócz standardowych prysznicy i pralni. Spędzamy tutaj parę dni, spędzając czas w mieście, na plaży, i czyszcząc łódkę, co po miesięcznej podróży zajmuje nam wiele, wiele czasu. Spędzam tutaj jeszczę parę dni po czym żegnamy się z kapitanem i razem z Leo zaczynamy podróż po Brazylii!
Zwiedzanie Brazylii, Salvador, Brasilia, park narodowy Chapada Diamantina, wraz z poznanymi tam niesamowitymi ludźmi, oraz dużo więcej już w następnym wpisie.
Facebook Comments