Australia – trochę o kraju i trochę przez outback


Zaraz po wkroczeniu na terytorium Australii trafiamy na „Anzac day”, czyli obchody święta wojska. Przypadkiem bierzemy udział w marszu ulicami miasta z polskimi weteranami wojennymi, niosąc transparent, podczas gdy mieszkańcy kilkumilionowego Sydney stoją za barierkami powiewając flagami i bijąc brawo. Duma i patriotyzm w takich chwilach rozpiera człowieka od środka.

Chwała bohaterom!

W domu polskim z kombatantami po smacznym polskim obiedzie 🙂

Początek przygody w Australii ponownie rozpoczynamy z przytupem, ale kolejny miesiąc nie jest już tak żywiołowy. Zaczynamy pracę i jedyne wolne dni jakie mamy to niedziele, które spędzamy ze znajomymi. Zwieńczeniem pobytu jest oczywiście grill pożegnalny, ale lepiej się o nim nie rozpisywać. Bardzo miłą niespodzianką jest dla mnie przylot Jesiona, która mieszka z nami przez ostatnie 2 tygodnie pobytu. Poznałem ją w Gibraltarze i wspólnie z nią złapałem swój pierwszy jachtostop, w dodatku po prostu siedząc na ławce i pijąc piwo. Spędziliśmy razem 2 miesiące podróżując po wyspach kanaryjskich, a teraz po dwóch latach spotykamy się ponownie. Jest o czym rozmawiać!

To zdjęcie tłumaczy dlaczego o grillu lepiej się nie rozpisywać.

Pomimo dość długiego odpoczynku od podróży, wyjazd wcale nie jest taki łatwy, ze względu na cudownych ludzi nas tutaj otaczających. Dni uciekają, a Sydney dalej jakby uwiązało nas jakąś niewidzialną liną i nie chciało wypuścić dalej. Opóźniając kontynuację podróży doczekujemy weekendu, w którym wraz z Michałem i Ewą wybieramy się na wycieczkę do stolicy kraju – Canberry.

No to w drogę!

W ostatni dzień w Sydney trafiamy na festiwal „Vivit”. Na operze i moście odbywa się gra świateł. Warto.

Canberra

Canberra jest sztucznym miastem powstałym po nieustających walkach pomiędzy Sydney i Melbourne o bycie stolicą Australii. Nie jest ona tak duża i liczna jak owe miasta, ale znajduje się w niej parlament i zapadają tu decyzje, które będą kierować życiem całej Australii. Budynek ten stoi w centrum miasta i z jego dachu można podziwiać rozległe jak na tą ilość mieszkańców miasto. Nie jest to jednak główny punkt zaczepienia podczas tej wycieczki. Jest nim muzeum „War Memorial”, które zostało dobrze przemyślane. Tydzień czasu, by zapoznać się ze wszystkimi informacjami tam umieszczonymi byłby dla mnie za krótki, za to zachwycam się samolotami, łodzią podwodną, czy torpedami. Daje mi to sporo do myślenia i jeśli ktoś będzie w okolicy to zapraszam do wstąpienia i zatrzymania się tam na dłuższą chwilę.

Jedna ze ścian upamiętniająca żołnierzy.

Makiety są dobrze opracowane i wyglądają bardzo przekonująco.

Samoloty!

Great Ocean Road

Żegnamy się z Michałem i Ewą i wystawiamy kciuki na południe. O dziwo jest to najlepsza i najszybsza droga, by dotrzeć na północ do Darwin. Grzechem byłoby też nie przejechać się osławioną „Great Ocean Road”. Nie jesteśmy jednak w sezonie letnim, więc pogoda nam nie dopisuje. Większość czasu pada deszcz, przy temperaturach zwykle nie przekraczających 10 stopni. Pomimo ciężkich warunków przejeżdżamy przez opustoszałe miasta, które o tej porze roku mają 15-sto krotnie mniej mieszkańców niż zwykle. Odwiedzamy też kilka punktów widokowych i po kilku dniach docieramy do Adelaide. Warto też wspomnieć, że warunki zmuszają nas na tej trasie do nie małej improwizacji w poszukiwaniu noclegów. Nocujemy m.in. w Mcdonald’się, w toalecie dla inwalidów, czy pomiędzy gratami „op shopu”, czyli w garażu w którym ludzie oddają swoje rzeczy, na rzecz lombardu.

Ten widok to słuszny powód, żeby odwiedzić Great Ocean Road.

Pogoda nie jest ważna jak się ma dobre towarzystwo i jeszcze lepsze humory.

Ten śmietnik spędził chyba dużo czasu w bibliotece.

Adelaide

Całkiem fajne i przyjazne miasto do życia. Nie jest tak spore jak Sydney, czy Melbourne, ale na nasze polskie warunki i tak olbrzymie. Przygarnia nas tutaj Sylwia, która lokuje naszą dwójkę w mieszkaniu zaraz przy oceanie, w którym nikt nie mieszka i do którego szuka właśnie osób na wynajem. Jest to dla nas miejsce idealne, żeby przygotować się przed „outbackiem”. Gaz, garnek, sporo jedzenia itp. to nasze najważniejsze punkty na liście, by przetrwać nadchodzącą przeprawę. Spotykamy także kilku Polaków spędzając z nimi dobrze czas, oraz kibicujemy Australijczykom, podczas meczu z Francją w fazie grupowej mundialu. Na co dzień interesujący się rugby, lub football’em australijskim mieszkańcy Adelaide komentują faule i aktorstwo na boisku w sposób pogardliwy, ale trzeba im przyznać, że czują duch tego sportu.

Czytaj również:  Jachtostop do Azji - życie bezdomnego jachtostopowicza

Spotykamy kilku Polaków, którzy zapraszają nas na wspólne kibicowanie Polakom w ich pierwszym meczu mistrzostw świata w Rosji. Żeby nie siedzieć Sylwii dłużej na głowie przenosimy się do Mariusza. Nowa osoba, nowe historie i kolejne przemyślenia, ale jakbym opisywał wszystkich, których spotkałem na drodze to posty byłyby długie jak książka „zrozumieć kobiety” tom 1,2 i 3. Mecz natomiast oglądamy w biurze Adriana wraz kilkoma innymi Polakami, a także innymi narodowościami w tym Japonką i Kolumbijczykiem, którzy kibicują swoim drużynom znajdującym się w naszej grupie.

Adelaide zwiedzamy na rowerach pożyczonych od Mariusza. Maciek szybko łapie gumę i kończy się na prowadzeniu, a nie jeżdżeniu.

Strefa kibica.

Outback

Outbackiem w Australii nazywany jest obszar pustkowi rozciągający się tysiącami kilometrów i zajmujący jednocześnie znaczącą większość kraju. Jadąc z południa, przemierzamy najpierw tereny pustynne, by z czasem oglądać coraz więcej flory w postaci trawy, krzaków, a w północnej części także i drzew. Większość tego rejonu jest bardzo sucha i płaska. Te średnio przyjazne rejony tego świata zamieszkują głównie psy dingo, kangury, wielbłądy i aborygeni. Wielu śmiałków straciło swoje życie próbując przemierzyć outback z północy na południe. Pierwszym, który dokonał tego wyczynu był Stuart przy swoim trzecim podejściu. Jego imieniem jest nazwana autostrada z Adelaide do Darwin, która wyznacza naszą trasę, z drobnymi odskokami, by zwiedzić najważniejsze miejsca.

Taki o, typowy outback.

Na podwózkę czasem trzeba tutaj poczekać.

Road train, czyli ciężarówka z paroma przyczepami. Żadna z nich się nam nie zatrzymała, ale to może dlatego, że droga hamowania takiego pojazdu to według miejscowych 1 km.

Północna część już znacznie zarośnięta.

Cooper Pedy

Często zastanawiam się dlaczego akurat w danym miejscu powstaje dane miasto. Większość z nich jest zakładana ze względu na dobre pola uprawne, łatwy dostęp do wody, dobry klimat. Czasem są całkiem „z dupy”, a czasem całkowicie zaplanowane jak Brazylia, czy Canbera, gdy ktoś nagle zadecydował: „zbudujmy tu pół milionowe miasto”. W okolicy Cooper Pedy w promieniu kilkuset kilometrów nie ma całkowicie nic, jednak ponad 100 lat temu Brytyjczyk przybył w te rejony by znaleźć złoża złota. Szukał akurat wody, gdy jego dwunasto letni syn odkrył mały ładny kamień. Wkrótce po tym zaczęły się wykopaliska na dużą skalę i wydobycie rzadkiego kamienia szlachetnego – opalu. Sama nazwa Cooper Pedy jest zaczerpnięta z języka aborygenów i w dosłownym tłumaczeniu brzmi „kupa piti”, czyli „biały człowiek w dziurze”. My trafiamy tu na dni miasta, uczymy się żonglować specjalnymi kijkami, udajemy się na kino parkingowe i szybko miasteczko zapada nam w serca jako bardzo przyjemne do zatrzymania się chociaż na chwilkę.

Kupa piti.

Cooper Pedi.

Klasyk kina sci-fi: „Powrót do przeszłości”.

Alice Springs

Alice Springs jest miasteczkiem liczącym sobie zaledwie 20 tys. mieszkańców, ale będącym jednocześnie największym na trasie trzech tysięcy kilometrów z Adelaide do Darwin. Znajdujemy tu hosta, który ma za sobą wiele miesięcy i kilometrów przejechanych autostopem w wielu regionach świata. W pierwszym zdaniu na swoim profilu można u niego przeczytać, że „Stopowicze to też ludzie”. Jest to niesamowity człowiek, od którego wiele uczymy się o aborygenach, ale o tych informacjach dowiecie się poniżej. Spędzamy świetnie czas dzieląc się przeżyciami, ale też czerpiąc rady od kogoś kto po tak długiej podróży wrócił i postanowił się osiąść. Teraz dopiero na prawdę zrozumiałem, że całe życie jest podróżą, bez znaczenia czy zmienia się miejsce, czy siedzi w jednym miejscu. Dzięki Deon!

Czytaj również:  Kostaryka

Uluru

Najbardziej osławiona skała świata, uznawana za świętą przez aborygenów. Podczas deszczu zachowuje się jak gąbka wchłaniając spore pokłady wody, by później na bieżąco wypluwać ją w źródełku u podnóża. To prawdopodobnie zadecydowało, by została zamieszkana przez miejscowych, którzy spędzali leniwe popołudnia w jaskiniach u jej podstawy i nazywali ją domem. Do końca 2019 roku jest możliwość wspięcia się na jej szczyt. Ze względu na szacunek do jednej z najstarszych kultur świata rezygnuję z tego pomysłu, pomimo iż stawiam pod znakiem zapytania świętość tje góry. To są sprawy, które ciężko zrozumieć nam białasom, którzy w przeciwieństwie do aborygenów nie znają swojego przeznaczenia i nie wiedzą dlaczego stąpają po ziemi. Spacer 10 km dookoła skały musi wystarczyć.

Taki widok z namiotu oznacza, że jesteśmy blisko.

Tutaj prowadzi ścieżka na szczyt.

Aborygeńskie naturalne domy.

Źródełko zawsze mokre.

My idziemy dookoła. Trzeba tylko uważać na kangury.

Kanion Króla

King’s Canion był nam zachwalany od dawna, ale jednak na takich pustkowiach ciężko spodziewać się czegoś szczególnego. Zostawiamy jednak plecaki w krzakach i idziemy na spacer dookoła. Ciężko tutaj cokolwiek opisywać, więc podsyłam tylko parę zdjęć i gorąco zachęcam do odwiedzenia tego miejsca, gdyż zapiera dech w piersiach na długi czas!

Taka ścieżka.

Mam nadzieję, że się nie zawali 🙂

Darwin

Kolejne 3 dni jedziemy już prosto na północ bez dłuższych postojów. Jeden kierowca proponuje nam nocleg u swoich pracowników, więc możemy chwilę w drodze odpocząć. Do samego miasta sławnego Charles’a docieramy z Polakiem i jego dziewczyną z Tajlandii. Pierwszą noc spędzamy na rusztowaniu, ale już następnego dnia ogarniamy prysznic i bibliotekę. Jakbyście tu byli to pamiętajcie o krokodylach, o których Australijczycy od początku pobytu na ich kontynencie nas ostrzegali mówiąc, że pająki i węże to przy nich niegroźne zwierzątka domowe.

Czytaj również:  Życie na Kanarach 3

Czas znaleźć jacht do Azji i znowu zmienić kontynent. Kolejny etap podróży już w następnym poście.

Australia

Australia jest państwem i kontynentem, którego symbolami narodowymi są kangur i emu. Zwierzęta te nie potrafią chodzić do tyłu co daje jasną symbolikę, by zawsze brnąć do przodu. To 24 milionowe państwo jest częścią wspólnoty narodów. Pomimo niezależnego rządu, głową państwa jest w teorii korona brytyjska w postaci Elżbiety II, ale w praktyce władzę sprawuje gubernator generalny. Co ciekawe, pomimo ogromnej powierzchni, Australia jest dopiero 6 państwem na świecie pod względem wielkości. Połowa wszystkich mieszkańców zaludnia 3 największe miasta, podczas gdy reszta terenów jest opustoszała. Moje wrażenia pod względem mniejszości narodowych nie zgadzają się natomiast z oficjalnymi danymi. W metrze w Sydney ponad połowa osób jest pochodzenia azjatyckiego. Można uświadczyć dużą mieszankę kulturowa w metropoliach i uważam, że ten kraj zaczął mocno skręcać w lewo. Dodatkowym argumentem może być historia znajomego, który za otwarcie kobiecie drzwi w biurze został wezwany na dywanik, a później zwolniony z pracy z powodu „sexual harasment”.

Aborygeni

Aborygeni to rasa ludzka, która kojarzy się przede wszystkim z wynalazkiem bumerangu, a dla zainteresowanych muzycznie także z instrumentem didgerido, które przez utalentowanych muzyków może zostać zastąpione rurą od odkurzacza. Przez samych Australijczyków przedstawiani są jako ostatnie sztajfy, które żyją tylko i wyłącznie z zasiłku, piją alkohol, robią burdy i w ogóle to lepiej ich unikać. Moje własne doświadczenia skłaniają mnie, by potwierdzić tę tezę, gdyż zdecydowana większość tej populacji krąży po mieście bez celu, żebrząc o pieniądze lub papierosy i będąc przy tym często nawalonymi w sztok . W Alice Springs zainteresowany ich kulturą, żyjący i kolegujący się z nimi Deon dzieli się z nami wieloma informacjami, a przede wszystkim ich spojrzeniem na świat. Dla Aborygenów najważniejsze jest przywiązanie do ziemi, oraz rodzina. Tradycje i rytuały są dużo ważniejsze niż pogoń za pieniądzem i ambicja dążenia do doskonałości. Oni sami widzą i znają sens swojego życia, oraz dlaczego stąpają po planecie. Są zamknięci na obcych i nie chcą się asymilować.

Kalendarz aborygeński ma 6 pór roku o różnej długości.

W wielu miastach gdzie jest znaczna ilość aborygenów można znaleźć tabliczki z zakazem picia alkoholu. Dodatkowo w każdym sklepie monopolowym (w NA) jest nakaz skanu dokumentów przez kasjera i sprawdzenia ich w bazie danych. Jest to spowodowane dużą ilością zakazów sprzedaży takich napojów osobom, które popełniły kiedyś jakieś wykroczenia.

Sztuka aborygeńska opiera się na robieniu kropek na płótnie. Ten okaz dzieła sztuki moim zdaniem jest sporo przeceniony.

Mówi się, że Aborygeni przybyli do Australii z Azji około 60 tys. lat temu, ale są inne teorie poparte naukowo, że byli tu od zawsze. Na początku był chaos? Na początku było słowo? Nie mnie oceniać, ale jedno jest pewne, że Australia była kiedyś połączona z Afryką. Gdy kolonizatorzy przybyli na ten kontynent zastali kilkaset państw, mówiących kilkuset językami i dialektami. Mieli oni swoje wojny i spory, ale za razem nie potrafili się postawić znacząco najeźdźcy. Nie potwierdzona jest początkowa populacja, ale szacowana na parę milionów. Spadła ona do 67 tys. w roku 1933, by obecnie wybić się do 500-600 tys. (około 2% całości)

Życie w Australii

Życie w Australii uważam jako bardzo łatwe. Duże zarobki w stosunku do rozsądnych cen, gdy kupuje się tanie produkty w dużych supermarketach sprawia, że można oszczędzić tutaj sporo pieniędzy, lub prowadzić godne życie, jednocześnie nie goniąc cały czas za pieniądzem. Minimalna stawka brutto za godzinę to 23 AUD, 18 AUD netto(1 AUD = 2,7 PLN), ceny mieszkania zależą od miasta, ale dla przykładu w Sydney za pokój od 160 AUD za tydzień. Produkty żywnościowe: mleko 1 AUD, papierosy 23 AUD/paczka, chleb 1 – 10 AUD (za jeden to jak gąbka to mycia naczyń), big mac combo 12 AUD.


Facebook Comments