Takie tam na Teneryfie ;)
Nikt nie przypuszczał, że ten na pozór krótki rejs okaże się dla nas taki ciężki. Płynąc na Teneryfę dostajemy silny wiatr wiejący prosto od czoła z prędkością 30 węzłów. Musimy nadrzucać spory dystans, gdyż żegluga pod wiatr jest praktycznie niemożliwa. Płyniemy też pod 5 metrowe fale. Katamaran skacze co chwilę uderzając o tafle wody, które rozbryzgują sie na naszych twarzach. Choroba morska oszczędza jedynie Olka. Ja natomiast podczas tej żeglugi smakiem zjedzonego banana 'delektuję’ się jeszcze trzy razy. Kapitan ma więcej szczęścia. Wymiotuje tylko raz. Sama choroba morska przypomina trochę kilkugodzinny pobyt w wesołym miasteczku. To trochę tak, jakby wejść na jakąś karuzelę i przez kilka godzin z niej nie schodzić. Na początku jest miło. Po jakimś czasie czujesz, że błędnik przestaje ogarniać, co dzieje się dookoła. Później nadchodzi lekki ucisk w głowie, a na końcu wylatuje z Ciebie ostatnio skonsumowany prowiant. Wbrew pozorom nie jest to tak straszne jak morderczy kac po porzadnej imprezie, jednak nie jest to też nic miłego. Osobiście nie wyobrażam sobie płynąć z chorobą morską przez kilka dni. Jeśli komuś się to przytrafiło, a słyszałem, że niektórzy pokonywali tak Atlantyk, to naprawdę współczuję.
Ostatecznie do portu zamiast o 19 docieramy dopiero po 3. Cumujemy łódź, jemy ciepłą kolację i ze zmęczenia padamy do snu. Dotarliśmy do Santa Cruz na Teneryfie.
Pogoda nas nie rozpieszcza. Każdego dnia pada deszcz, co uniemożliwia nam zaplanowaną podróż autostopem dookoła wyspy. Udaje nam sie zwiedzić jedynie Santa Cruz, które pomimo braku plaż wydaje się miastem równie przyjaznym co Las Palmas, a na pewno bardziej zielonym. Po kilku deszczowych dniach kapitan postanawia płynąć na południe wyspy do San Miguel do (podobno) najlepszego 'sailmakera’ na Kanarach, w celu dokonania poprawek na żaglu.
Miasto San Miguel okazuje się być jednym wielkim polem golfowym. Nie ma tu totalnie nic ciekawego do roboty. Widoki również nie powalają. Same hotele i nic więcej. Nie ma nawet plaż. Ludzie rekompensują sobie to kładąc się na skałach po których mogą zejść do morza. Zawsze mnie zastanawiało po co jechać do miejscowości, gdzie poza murami otaczającymi teren wokół hotelu nie ma totalnie nic. Na domiar tego co 5 min. nad głowami przelatuje samolot, do lotniska odległego o 10km. Koszmar.
Spędzamy tu na szczęście tylko 5 dni podczas których pomagamy przy naprawie żaglu i przygotowywujemy łódź do rejsu na Cape Verde. Ale nie tylko.
25 października robimy sobie wieczór wyborczy. Kupujemy 2 litry wina i idziemy do baru na internet. Tam zamawiamy jeszcze po dwa piwka. W wesołym nastroju czekamy na wyniki. Szybko jednak miny nam rzedną. Po ogłoszeniu sondażowych wyników jesteśmy załamani. Brak Koalicji Odnowy Rzeczypospolitej Wolność i Nadzieja w polskim sejmie to dla nas dramat. Upijamy się na smutno. A miała byc wielka feta…
Jeszcze smutniejszy jest kapitan, kiedy widzi nas następnego dnia. Mamy pomagać, a nie bardzo dajemy radę. Pomimo najszczerszych chęci organizm się buntuje i odmawia posłuszeństwa.
A jest to dopiero początek zgrzytów. Kolejnego dnia idziemy odebrać od naszego znajomego telefon dla Olka, bo jego stara komórka nie daje rady. Pokonujemy na piechotę dystans 10 km i spotykamy sie z Mateuszem, który przyleciał tu na wakacje. Zaczyna się delikatnie. Kupujemu po dwa zimne piwka i udajemy się na 'plażę’, która jest jedną wielką skałą. Tam poznajemy jego znajomych i po konsumpcji piwnej idziemy coś zjeść. Po obiedzie dostajemy zaproszenie na degustację polskiej wódki, której jest niemało. Sam Mateusz zdradza nam, że wiedząc, iż bedzie nas gościł kupił jej 3 litry w strefie bezcłowej na lotnisku. Bez zbędnych ceregieli przystępujemy do spożycia. Pęka butelka za butelką i jest coraz bardziej wesoło. Około 23 postanawiam wracać na łódź. Mam niebywałe szczęście, bo po przejściu dosłownie kilkuset metrów zatrzymuje się samochód. Chłopaki z Hiszpanii i Iranu podwożą mnie prosto na marinę oszczędzając 1.5 godziny marszu. Lekko podchmielony wracam na katamaran i kładę się spać. Olek niestety nie ma tyle szczęścia. Po przejściu 7 km zatrzymuje go radiowóz. Policjanci dostali zgłoszenie, że pijany człowiek stoi w nocy na drodze i macha rękami próbując zatrzymać auta. Wiozą go pod samą łódź i wołają naszego kapitana, który właśnie szykował się do snu. Na szczęście obywa się bez żadnych konsekwencji.
Następnego ranka nic nie świadomy siadam do śniadania z kapitanem i jego żoną. Z nietęgą miną pyta mnie, czy wiem co się wczoraj stało. Nie bardzo wiem o czym mówi, więc odpowiadam przecząco. Opowiada mi historię z Olkiem. Nie jestem szczególnie zdziwiony. Największą trudność sprawia mi zatamowanie parsknięcia śmiechem. Równie dobrze ta sytuacja mogła przytrafić się wczoraj mi. W tej sytuacji jednak muszę starać się wykazać skruchę. Z godziny na godzinę kapitanowi powoli przechodzi złość. Olek zwleka się z łóżka koło 15 i po krótkim 'kazaniu’ moralnym dostajemy wolny wieczór. Idziemy coś zjeść do Burger Kinga, a później na internet do Maca pościągać jakieś książki do poczytania na czas rejsu. Po 3 godzinach uświadamiam sobie, że nie mam kurtki. Została w Burger Kingu. Pędzimy z Olkiem sprawdzić, ale nie znajdujemy nic. Kelnerki i obsługa też nic nie wiedzą. Można powiedzieć, że po raz pierwszy przez swoją nieuwagę zostałem okradziony. Wyruszamy za dwa dni, a ja nie mam nic ciepłego poza cienkim polarem. Nie mam też kiedy kupić nowej, bo cały następny dzień szoruję pokład przed rejsem. Kapitanowi też nie bardzo chcę się przyznać. Doskonale wiem jak zareaguje. Trudno. Na 7 dniowy rejs do Cape Verde wyplywam w polarze. Zobaczymy co będzie 🙂
[Jak wyglądały nocne wachty, jak przebiegał rejs na Wyspy Zielonego Przylądka, a kapitan okazał się być strasznym cholerykiem i dlaczego po raz pierwszy naprawdę się baliśmy – to wszystko w następnym wpisie na naszym blogu!]
Facebook Comments