Boskie Buenos, czyli tydzień w Buenos Aires
Buenos Aires (w wolnym tłumaczeniu 'Pomyślnych Wiatrów’) nie jest nazwą adekwatną do przygód, które spotykają nas podczas podróży do tego miasta. Nasz kierowca, u którego mamy zaklepany transport do stolicy Argentyny musi zostać dwa dni dłużej na farmie, więc postanawiamy nie czekać i zrobić to tak, jak robiliśmy do tej pory. Wydostajemy się z Encarnacion kierując się w stronę mostu łączącego Paragwaj z Argentyną. Niestety po drodze gubimy się i lądujemy w miejscu rodem z Amazonii z prowizorycznymi chatkami po środku lasu. Po kilku minutach wydostajemy się z tej ukrytej przed światem wioski i przechodząc przez dziurę w murze znajdujemy się na drodze prowadzącej prosto do przejścia granicznego. Chwilę później znajdujemy się po jego drugiej stronie. Wystawiamy kciuk i pierwszy samochód zatrzymuje się podwożąc nas do miasta. Dalej nie jest już tak kolorowo. Droga do Buenos to prawdziwa męczarnia, a Argentyna okazuję się być ciężkim orzechem do zgryzienia dla autostopowiczów. Po kilku godzinach stania na drodze udaje nam się złapać stopa do Buenos, jednak po przejechaniu 100 km zatrzymuje nas patrol policji. Nasz kierowca nie ma dokumentów, więc dalsza jazda jest niemożliwa. Jesteśmy wściekli. Dwa transporty na tysiąc kilometrów przeszły nam koło nosa. Z północy kraju wydostajemy się z pomocą kierowcy busa, który zatrzymuje się i zabiera nas ze sobą. Przed nami 4 godziny nocnej jazdy, więc rozkładamy na pace karimaty i kładziemy się spać. Nagle auto zatrzymuje się i po chwili drzwi otwiera policja zbudzając nas ze snu. Każą wysiadać z auta. Przeklinamy w myślach naszego pecha. Jak się wkrótce okazuje całkowicie bezpodstawnie! Policja sprawdza tylko, czy nie przewozimy narkotyków, po czym pozwalają nam kłaść się spać ponownie na pakę i życzą dobrej nocy. Jesteśmy w ciężkim szoku. Argentyno, zaczynamy Cię lubieć 🙂
O 3 w nocy lądujemy na stacji. Rozbijamy namiot i z samego rana zaczynamy poszukiwania transportu. Idzie gorzej niż tragicznie. Pytamy kierowców tankujących na stacjach. Nie chcą zabierać. W końcu nie wytrzymuję i do jednego z nich, który ma puste auto, ale odmawia migając się możliwymi problemami w pracy mówię łamanym hiszpańskim:
– Argentina personas no gusta ayudar – co znaczy mniej więcej: Argentyna ludzie nie lubią pomagać
– Cała Ameryka taka jest – słyszę w odpowiedzi
– Brazylijczycy tacy nie byli. Nawet Paragwajczycy pomagali i Urugwajczycy, a Argentyńczycy mają z tym problem – nie odpuszczam.
Kierowca wsiada do auta i odjeżdża.
Po chwili zawraca.
– Ej Polakos. Pongase (wsiadajcie).
Yeah! Niecny plan zaskoczył! Żaden Argentyńczyk nie pozwoli sobie powiedzieć, że Brazylijczycy są lepsi od nich 😉 Lecimy prosto do Buenos, gdzie mamy już dogranego hosta. Kierowca okazuje się być bardzo sympatycznym gościem. Tłumaczy nam problem autostopu w Argentynie. Hacer dedo (w wolnym tłumaczeniu 'robić kciuk’ bo tak nazywają tutaj autostop) jeszcze 20 lat temu był bardzo popularnym środkiem transportu. Niestety eldorado skończyło się po wielu niebezpiecznych incydentach, zarówno dla kierowców, jak i podróżujących. Argentyna jest jednym z najbezpieczniejszych państw Ameryki Łacińskiej, jednak należy pamiętać, że to ciągle Ameryka Południowa. Od tej pory Argentyńczycy boją się podwozić na stopa.
Wieczorem docieramy do Buenos. Mamy 2 godziny, zanim host będzie mógł nas przyjąć, więc postanawiamy skoczyć do marketu i zrobić małe zakupy. Jesteśmy przerażeni cenami. Na domiar złego nie możemy kupić sobie piwa. System w Carrefourze zaprogramowany został tak, że sprzedaż alkoholu po 21 jest niemożliwa. Jest 21:01. Spóźniliśmy się o minutę.
Nasz negatywny stosunek do tego kraju zmienia się w momencie, kiedy poznajemy naszego hosta Emilio. Mieszka w Vicente Lopez, jakieś 100 metrów od pałacu prezydenckiego. Dostajemy od niego klucze do mieszkania i czujemy się tu tak komfortowo, że postanawiamy wydłużyć nasz pobyt do tygodnia.
Zaczynamy od zwiedzania stolicy kraju, która jest ogromna i w której żyje prawie połowa populacji tego kraju (17 spośród 40 milionów obywateli). Spacerujemy po jednej z najszerszych i najbardziej ruchliwych ulic świata: avenida 9 Julio, która ma 200 metrów szerokości. Równo 80 lat temu postawiono na jej środku obelisk symbolizujący pierwszą nieudaną próbę założenia miasta. W 1536 r. założono tu osadę, która wkrótce się wyludniła. W 1580 r. spróbowano od nowa, tym razem z sukcesem. Odwiedzamy też cmentarz de la Recoleta, na którym pochowane zostały najbardziej znamienite osobistości miasta oraz udajemy się pieszo na La Bocę – portową dzielnicę, by przejść się przez kolorową uliczkę Caminito – główną atrakcję tej części miasta. Buenos jest stolicą naprawdę piękną, jeśli chodzi o architekturę. Nazywane jest Paryżem Ameryki Południowej. Miasto przytłacza swoim rozmiarem i wysokimi budynkami, jednak jest bardzo przyjazne dla oka. Jak się okazuje dla ucha także. Podczas zwiedzania przyciąga nas odgłos głośnej muzyki. Postanawiamy to sprawdzić i udajemy się w kierunku, z którego dobiega melodia. Z daleka widzimy duży plac z telebimem. Już poznaję! To David Bowie z piosenką China Girl. Dzień po jego śmierci, miasto postanowiło oddać hołd artyście i wyświetliło mieszkańcom koncert na dużym ekranie. Przyciągnęło to na plac sporo ludzi, wśród których część tańczyła pod sceną, inni śpiewali, a pozostali po prostu delektowali się muzyką. Bardzo duży plus dla Buenos!
Następny dzień to odwiedziny szpitala. W Paragwaju i Brazylii byłem pogryziony przez masę komarów. W stolicy Argentyny dostaję gorączkę. Ponadto bolą mnie kości, mięśnie i oczy. Czuję się słabo i sporo czasu spędzam w toalecie. Jednym słowem mam wszystkie objawy dengi, która to przenoszona przez komary sieje tu spustoszenie, zabijając w Ameryce Południowej i Azji więcej ludzi niż malaria. No nic, maszeruję się przebadać. Zgodnie z uprzedzeniami Emilio co do dwóch potencjalnych typów reakcji, w pierwszym szpitalu zostaję wyśmiany przez starsze panie w recepcji, które kierują mnie do szpitala wojskowego. W tymże na hasło denga recepcjonista robi wielkie oczy i bez kolejki dostaję się do lekarza. Ten daje mi skierowanie na badanie krwi. Pobierają próbkę, którą zanoszę do labolatorium i po 2 godzinach mam wyniki. To nie denga. Będę żył. Bardzo się cieszę. Mogę jechać dalej 🙂
Ale nie tak prędko. Zamiast wyjazdu zaliczamy domówkę, którą organizuje u siebie Emilio. Zaprzyjaźniamy się z jego znajomymi, naprzemiennie bawiąc się do polskich i argentyńskich piosenek. Nasza Bałkanica i Kamień z napisem Love robią prawdziwą furrorę wśród naszych argentyńskich znajomych. Jak się okazuje, ten drugi utwór jest poniekąd kopią bardzo popularnej argentyńskiej piosenki 'No me Arrepiento de este Amor’. Wieczór mija bardzo sympatycznie i spotykamy się wszyscy razem następnego dnia w jednej z knajpek w Buenos, by wypić pożegnalne piwo. Tak mija nam cały pobyt w Buenos, które choć nie przebiło swym pięknem Rio de Janeiro, które jest chyba nie do pokonania, zajęło jak na razie drugie miejsce, wśród najładniejszych miast, jakie do tej pory odwiedziliśmy.
Będąc tak blisko chcemy zahaczyć o Urugwaj – Szwajcarię Ameryki Łacińskiej, by później bez pośpiechu móc eksplorować ogromne połacie argentyńskiego kraju. Zatem Argentyno spokojnie. Zaraz wracamy!
Facebook Comments