Rio de Janeiro (2) – Boże Narodzenie
Lądując w wigilię Bozego Narodzenia mamy tylko kilka godzin, żeby w jakiś sposób uratować te święta. Udajemy się do polskiego kościoła oddalonego od mieszkania Glaubera o kilkaset metrów i próbujemy dowiedzieć się, czy będzie organizowane coś na kształt Wigilii dla parafian. Niestety siostra, która z nami rozmawia odpowiada przecząco. Parafia nie ma nawet za wiele miejsca, byśmy mogli tam bezpiecznie się przespać. Dostajemy natomiast informację o Domie Polskim, w którym często odbywają się spotkania naszej Polonii. Jedziemy!
Na miejscu zastajemy ochroniarza, który wraz z rodziną mieszka tu i pilnuje posesji. Ni w ząb ani ja, ani Olek nie znamy hiszpańskiego, więc do akcji wkracza Ola. Udaje jej się wyjaśnić naszą sytuację. Ochroniarz dzwoni do Polaków, którzy odpowiadają za ten budynek i po rozmowie z Olą obiecują oddzwonić i dać odpowiedź. Póki co, musimy czekać. Zatem czekamy.
Czekamy.
I czekamy.
Po dwóch godzinach przyjeżdża pan o imieniu Robert, który po krótkiej rozmowie znika i znów musimy czekać.
Zatem czekamy
Aż w końcu wraca! Ale wraca z reklamówkami pełnymi jedzenia. Wszystko dla nas! Dostajemy to w prezencie od Polonii z Rio de Janeiro, za co jesteśmy bardzo wdzięczni. I najważniejsze. Mamy zgodę na spędzenie tu całych świąt! Opłacało sie czekać! Ale to nie koniec. Od rodziny ochroniarza dostajemy zaproszenie na wigilijną kolację. Szczęście nam sprzyja! Pędzimy jeszcze czym prędzej do supermarketu po uszka, które mamy cichą nadzieję tu znaleźć. Nie uwierzycie, ale… ZNAJDUJEMY. Jest idealnie!
Zbliża się wieczór i w wielkim napięciu czekamy na wieczerzę. Nie jedliśmy od rana praktycznie nic, więc nie możemy doczekać się 17 i upragnionej kolacji. Gra głośno muzyka, a z kuchni dobiegają nas pierwsze zapachy smażonego mięsa i przyrządzanych potraw. Panie gotują, a panowie palą papierosy i piją browary. Nadchodzi 17 i nic. 18 nic. W końcu o godzinie 19 pierwsze potrawy pojawiają się na stole. Ślinka cieknie od samego patrzenia. Nikt jednak nie siada. Ani o 20. Ani o 21. Co jest? Pytamy. Odpowiedź zwala nas z nóg. W Brazylii wieczerza wigilijna rozpoczyna się minutę po północy. Nie ma tu też typowej pasterki, jest msza wieczorna przed kolacją. Umieramy z głodu.
W końcu nadchodzi upragniona godzina 00:00, a dokładniej minuta po i rodzina oraz ich znajomi składają sobie życzenia. Szczęśliwie Ola wzięła ze sobą jeszcze z Polski opłatek, zatem mamy mozliwość pokazania naszego zwyczaju i podzielenia się nim ze wszystkimi 🙂
Sama uczta też wygląda nieco inaczej (nie wiem czy wszędzie, czy tylko u nas). Jest szwedzki stół, do którego ludzie podchodzą i nakładają co chcą, po czym wracają do swoich stolików. Święta są całkowicie pozbawione klimatu, jaki znamy z naszych rodzinnych domów. Nie ma nawet kolędowania, a o 3 jest już po wszystkim. Jesteśmy szczęśliwi, że mogliśmy spędzić ten wyjątkowy czas typowo po Brazylijsku, jednak do polskich świąt nie można tego nawet porównywać 🙂 Po posiłku dziękujemy paniom za smaczną kolację i oferujemy naszą pomoc przy zmywaniu naczyń i sprzątaniu po wieczerzy. O 3:30 padamy jak kaczki.
Budzik budzi nas w pierwszy dzień świąt około godziny 8. Pomimo niewyspania wstajemy, bierzemy prysznic i pędzimy by zdążyć do kościoła na polską mszę. Jesteśmy na czas! Msza rozpoczyna się od 'Wśród nocnej ciszy’. Potem kazanie w języku polskim i portugalskim, Jest też 'Cicha Noc’ i inne polskie kolędy. Dopiero teraz, po raz pierwszy czuję klimat świąt. Po mszy dostajemy zaproszenie na spotkanie Polonii w małej salce za kościołem. Jest ciasto i kawa oraz kilkanaście osób mówiących w polskim języku. Poznajemy się ze wszystkimi. Spotkanie z jedną osobą jest najbardziej niesamowite. To Sebastian. Pyta mnie skąd jestem. Mowię, że z Pieszyc. Robi wielkie oczy. Jest z tej samej miejscowości. Takie spotkanie to nie przypadek. Sebastian zaprasza nas do siebie na całe święta.
Na szybko przyrzadzamy sobie jeszcze w Domu Polskim uszka z barszczem czerwonym które zajadamy, aż trzęsą nam się uszy. Po dwóch godzinach jest już po nas Sebastian i zabiera nas na objazdówkę po całym Rio. Na pierwszy rzut idzie Maracana, stadion legenda i wielkie marzenie Oli by go zobaczyć. Następnie jedziemy na płytę lotniska, na którą udajemy się, by zrobić sobie zdjęcia z samolotami startującymi kilka metrów nad naszymi głowami. Odpoczywamy też nad zatoką, popijając zimne piwko i karmiąc papugi chlebem, który wyjadają nam z ręki. Sebastian zabiera nas też w okolice downtownu by pokazać nam mozaikowe schody Selarona. Historia tych schodów rozpoczęła się w 1990 r., kiedy Escadaria Selaron postanowił odnowić kilka stopni koło swojego domu, używając do tego mozaiki w kolorach flagi Brazylii. Nad dziełem pracował aż do śmierci w 2013 r. Teraz jest to jedno z popularniejszych miejsc do odwiedzenia w mieście. Miejsce robi wrażenie i udaje nam się znaleźć nawet polski akcent! Jest nim zdjęcie Jana Pawła II.
W drugi dzień świąt Sebastian zabiera nas na wycieczkę do Fortaleza de Santa Cruz. Jest to nadal czynna baza wojskowa, z zabytkowymi armatami, które pomagały bronić miasta między innymi podczas ataku od strony morza przez Paragwajczyków, jeszcze w czasach, kiedy ten kraj miał do niego dostęp. Wracając ze zwiedzania wstępujemy do przydrożnej restauracji w której smakujemy świezych ryb. Udajemy się na szybkie zakupy na wieczór i gdy tylko zachodzi słońce spacerujemy przy lagunie Rodrigo de Freitas, na środku której zainstalowana jest wielka choinka zmieniająca kolory. Miejsce to jest aktualnie najpopularniejszym miejscem w Rio i gromadzi masę mieszkańców podziwiających ten świąteczny symbol. Robimy sobie też krótki spacer po Copacabanie zatrzymując się na sok z kokosa w niewielkiej knajpie przy plaży.
Późnym wieczorem wracamy do mieszkania i Sebastian zadaje jedno, ale jakże trafne pytanie: 'Co powiedzie, żeby napić się caipirinhi i pograć trochę w pokera Texas Hold’em?’ To był strzał w dziesiątke. Nie musiał nas namawiać. Po kilku minutach na stole były już równo odliczone żetony, w puli symboliczne 50 zł i do późnej nocy siedzieliśmy nad kartami grając w tą najbardziej fascynujca odmianę tej gry.
Następnego dnia jedziemy na obrzeża miasta i wstępujemy do rodziców Kamili – narzeczonej Sebastiana, od których mamy zaproszenie na niedzielny tradycyjny brazylijski obiad. Jest przepyszny. Jej ojciec pochodzący z terenów Amazonii, okolic miasta Manaus po zjedzonym posiłku uczy nas jak prawidłowo ciosać kokosy, oraz daje trzcinę cukrową do pożucia, by skosztować zawartego w niej soku. Jest dużo śmiechu, a sami ludzie są cudowni. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i żegnamy z rodziną Kamili.
Tak minęły nam święta Bożego Narodzenia i cały pobyt w Rio de Janeiro. Po tygodniu z bólem serca opuszczamy to wspaniałe miasto. Wszystko to, o czym udało się tu napisać, to tylko skrawek tego, co tu przeżyliśmy. Wiemy jedno: na pewno tu wrócimy i na pewno nie będziemy żałować.
Teraz musimy jeszcze przejechać przez autostradę, która biegnie w pobliżu faveli. Podobno często można tu dostać zbłądzoną kulka wystrzeloną z którejś z zakazanych dzielnic. Taka kula przebiła jednego razu autobus, którym podróżowała narzeczona Sebastiana – Kamila. Szczęśliwie nikogo nie zabiła.
Udaje nam się. Wyjeżdżamy cali 🙂
Ale już myślimy, żeby tu wrócić.
To miasto jest jak narkotyk.
[O Polonii w Kurytybie, najlepszych pierogach w Brazylii i homohoście przeczytacie już wkrotce. Tymczasem dopijam kawę i uciekamy do Urugwaju :)]
Facebook Comments