Po szybkich zakupach i obiedzie w Macu pakujemy się na łódź i rozpoczynamy naszą pierwszą żeglugę. Najwieksze fale dostajemy zaraz po wypłynięciu z mariny na Morze Śródziemne. Przechodzimy chrzest bojowy na chorobę morską, z którego wychodzimy obronną ręką. Większość rejsu niestety płyniemy na silniku, choć kilka razy zdarza nam się rozwinąć żagle i muszę przyznać, że żeglowanie to totalnie fantastyczna sprawa. Nasz kapitan Richard jest około 60-cio letnim Brytyjczykiem. Powiedzieć o nim milioner to mało. Jest właścicielem 47 posiadłości w Londynie. Żyje z wynajmu. Ma swoją łódź, którą podróżuje po świecie wraz ze swoją żoną Tracy. Poza łódką nasz kapitan ma też 3 helikoptery i kilka Range Roverów. Oprócz tego posiada licencję na latanie samolotami. Jednym słowem za zarobione pieniądze dobrze się bawi. Nasze 5 dni żeglugi mija nam na rozmowie, spaniu, czytaniu, jedzeniu i zbijaniu bąków. Niewiele więcej zresztą jest do robienia na jachcie. Wejście pod pokład powoduje lekkie zawroty głowy, więc większość czasu spędzamy na zewnątrz. Posiłki, które przygotowuje Tracy są przepyszne, ale porcje dostajemy… lekko mówiąc skromne. Każdy posiłek zaspokaja głód, który odczuwamy od razu po zjedzeniu poprzedniego. Delektujemy się każdym kawałkiem jedzenia, który mamy w ustach, mając świadomość, że na kolejne danie będziemy czekać kilka godzin. Płynąc udaje nam się złapać też kilka ryb. Najlepsza z nich ląduje na naszym talerzu :) Tak świeżej ryby przysięgam nigdy nie miałem w swoich ustach. Atrakcją są też delfiny, które pojawiają się od czasu do czasu ścigając się z naszą łodzią. Dwa razy udaje nam się też podziwiać orkę, a co jakiś czas możemy dojrzeć latające ryby. Łódka, którą płyniemy staje się też miejscem odpoczynku dla ptaków, które zmęczone lotem odpoczywają na dachu pokładu. Naszymi jedynymi obowiązkami są tak naprawdę nocne wachty. Przyznajemy bez bicia, że pierwsze dwie noce zawalamy równo i śpimy wszyscy, włącznie z kapitanem. Na kolejne dzielimy się z Olkiem na dwie zmiany po 4 godziny i idzie nam już lepiej. Kapitan jest z nas zadowolony, więc sami też nie mamy sobie nic do zarzucenia :) Ostatniego dnia zmieniamy lekko kurs i płyniemy pomiędzy wystającymi z wody skałami i wysepkami Wysp Kanaryjskich. I tu spore zaskoczenie. Pierwsze co przychodzi na myśl słysząc o Kanarach to zielone wyspy, palmy, piaszczyste plaże i ładna pogoda. O ile z tym ostatnim nie ma tu problemu, o tyle ktoś, kto nie wie, że Wyspy Kanaryjskie są wyspami wulkanicznymi może się niemiło zaskoczyć. Chociaż wulkany i skały wyglądają imponująco, o tyle same wyspy nie należą do najpiękniejszych. Mało zieleni i sucha ziemia. Nie zrażając się pierwszym wrażeniem płyniemy do celu. A naszym celem jest marina w Las Palmas. Docieramy tam około poludnia. Las Palmas jest stolicą Gran Canarii i samych Wysp Kanaryjskich. Marina jest wielka, a ilość jachtów naprawdę spora. To właśnie z tego miejsca pod koniec listopada rozpoczyna sie ARC, czyli jachtowy wyścig przez ocean Atlantykicki do St. Lucia na Karaibach. Spora część mariny jest zarezerwowana dla uczestników wyścigu i pozostali, którzy nie biorą udziału muszą ustąpić miejsca odpływając do mniejszych portów, bądź też na inne wyspy. Po wszystkich szczegółach załatwianych na marinie pomagamy zacumować łódź do pantalonu i żegnamy się z naszym kapitanem i jego żoną. Za 10 euro dostajemy kartę, która uprawnia nas do wejścia na niektóre pantalony i co najważniejsze daje nam dostęp do prysznicy i toalet. Jedną z najważniejszych potrzeb mamy więc ogarniętą! Teraz pora na znalezienie noclegu. Pierwszą rzeczą jaką robimy po opuszczeniu łajby jest poszukiwanie McDonald’a. Chcemy poinformować wszystkich, że żyjemy i spróbować odnaleźć się w nowym miejscu. Olek wysyła zapytania na couchsurfingu i już po 20 min. odzywają się Michał i Ola. Piszą, że mogą nas dzisiaj przenocować. Mieszkaja 10 minut drogi od nas, więc do wieczora korzystamy z dobrodziejstw jakie daje nam złota Mka. Wieczorem udajemy sie do naszych gospodarzy. Okazują się być parą polskich studentów przebywających tu na Erazmusie. Mieszkają razem z dwójką innych Polaków: Rafałem i Gabrysią. Dzięki tym wspaniałym ludziom możemy wziąć ciepły prysznic, zrobić pranie, skorzystać z komputera i przesłać 30gb filmików, które do tej pory udało nam się ponagrywać. Tego samego wieczora udajemy się z Olkiem do sklepu po napój cytrynowy i brzoskwinie. Nasi Polscy gospodarze mają 2 litry wina i chcą przygotować dla nas hiszpański specjał – Sangrie. Zaopatrzeni w 5 litrów tego pysznego alkoholu udajemy się wszyscy razem na plażę. Trafiliśmy idealnie! Rano odsypiamy trudy podróży. Budzimy sie około 13 i zabieramy za przygotowanie CVki i poszukiwanie łodzi, która zabierze nas na drugą stronę oceanu. Z dumą wpisujemy 730 mil morskich żeglarskiego doświadczenia i udajemy się rozwieszać je po barach w okolicach mariny. Konkurencja już jakaś jest, choć na szczęście jeszcze niewielka. Poza samymi CV’kami postanawiamy pytać właścicieli łodzi, czy nie szukają załogi lub nie potrzebują ludzi do pomocy na jachcie. Mamy chyba niebywałe szczęście. Piąta osoba, którą pytamy decyduje sie zabrać nas ze sobą! 15 października ruszamy na Cape Verde. Tam spędzamy miesiąc i dalej płyniemy do Brazylii lub na Karaiby. To wszystko całkowicie za darmo, w zamian za nocne wachty i pomoc na łodzi. A właściwie na katamaranie, bo udało nam się złapać całkiem sporych rozmiarów katamaran z parą sympatycznych Francuzów. Jesteśmy pod wrażeniem naszego niebywałego szczęścia. Pełni optymizmu wracamy do mieszkania. Nasi gospodarze zabierają nas dziś na plażę na sportowy poniedziałek dla erazmusów. Kąpiemy się w morzu i spędzamy sympatycznie czas poznając coraz to nowych ludzi. Po powrocie do mieszkania oglądamy filmy Cejrowskiego z Wysp Zielonego Przylądka. Zapowiada sie niesamowita przygoda! Kolejnego dnia dostajemy wiadomość od Tadeusza, polskiego jachtostopowicza szukającego szczęścia w Las Palmas. Rzucił wszystko, sprzedał motor i inne niepotrzebne klamoty i ruszył przed siebie w nieznane. Umawiamy się wieczorem na piwo. W międzyczasie chodzimy po blokach i szukamy możliwości dostania sie na dach jakiegoś budynku, gdzie moglibyśmy codziennie bezpiecznie wejść i się przespać. Niestety wszystko jest pozamykane na kłódkę. Do końca wyjazdu postanawiam nauczyć się otwierać zamki wytrychem. Z filmików instruktażowych na youtube nie wydaje się to trudne. Ola daje mi dwie wsuwki do włosów, więc prowizoryczny wytrych już jest. Teraz tylko pozostaje zakup kłódki na której będę mógł ćwiczyć. Wkrótce dachy wieżowców w metropoliach Ameryki Południowej staną przed nami otworem ;) Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Nie chcąc nadużywać gościnności naszych gospodarzy pakujemy plecaki i opuszczamy ich przyjemne lokum. Jeśli to czytacie, to wierzcie, że jesteśmy Wam ogromnie wdzięczni za gościnę i okazaną pomoc! Jednak zanim sie rozstaniemy udajemy się wszyscy wspólnie na burrito do meksykańskiej knajpy. Tam poznajemy Anię – kolejną polską studentkę z erazmusa oraz spotykamy się z Tadeuszem, z którym wczesniej byliśmy umówieni i idziemy na plażę napić się piwka. Dziś śpimy pomiędzy murem a jakimś blokiem. Jesteśmy dobrze chronieni od wiatru i praktycznie niewidoczni, jednak zdajemy sobie sprawę, że nad miejscówką do spania musimy jeszcze popracować. Udaje nam się to kolejnego dnia, a nasz nowy 'squot’ przerasta nasze oczekiwania! Jest to rekonstrukcja łodzi, którą Krzysztof Kolumb dopłynął do Ameryki. Wejście nie należy do najłatwiejszych. Pierwsza osoba robi 'nóżkę’ drugiej, żeby ta mogła wejść na górę i zrzucić linę pierwszej, po której ta będzie mogła wdrapać się na łajbę. Można wejść oczywiście bez żadnej pomocy, ale upadek na ostre kamienie na których stoi łódź nie będzie należała do najprzyjemniejszych i najbezpieczniejszych. Szczególnie dla kręgosłupa. Miejsce jest o tyle dobre, że w pobliżu znajduje się centrum handlowe El Muelle, gdzie są toalety, najtańszy market HiperDino, McDonalds i restauracja z całodobowym darmowym internetem niedaleko łodzi. Są jednak dwa minusy: łajba jest drewniana i dach w czasie deszczu jest jak sito. Przy większej ulewie muszę się ewakuować na pobliski dworzec autobusowy i tam na ławce suszyć przemoczony śpiwór i karimatę. Drugi minus jest taki, że łódź znajduje się w parku niedaleko fontanny, gdzie wieczorami na ławkach przesiaduje sporo osób. Ciężko zatem wejść niezauważonym (szczególnie w weekendy), ale im bardziej chce nam się spać, tym proporcjonalnie mniej przejmujemy się tym, czy ktoś nas zauważy. Nigdy na szczęście nie mamy przez to żadnych problemów. Nasza miejscówka do spania ma jeszcze dwa plusy o których wcześniej zapomniałem napisać. Pierwszy to pobliski sklep u Chinki, u której przez całą dobę można kupić alkohol. To co jest niewyobrażalne w Hiszpanii to to, że alkohol można sprzedawać jedynie do 22:00. Kupno jakiegokolwiek procentowego trunku po tej godzinie staje się… hmm… utrudnione. Ale nie ma bata na Polaka. Chinka sprzedaje nam zawsze :) Drugi plus to obecność w pobliżu punktu z rowerami miejskimi. W Las Palmas ktoś wpadł na pomysł, żeby stworzyć dla mieszkańców 'darmowe’ rowery miejskie. Wyrabia się jednorazowo specjalną kartę, która kosztuje 1.5 euro i uprawnia do przejazdow maksymalnie 3 godziny bez przerwy. Przed upływem tego czasu rower musimy zwrócić do jednego z punktów rozrzuconych po całym mieście, odczekać 5 min. i możemy wypożyczyć na nowo. Tak zwiedzamy Las Palmas, jeździmy na plażę, na piwko ze znajomymi, czy wziąć prysznic na marine. Rowery są sporym ułatwieniem, ale nigdy nie udaje nam się wypożyczyć roweru bez rzucenia mięsem. Albo nie działa automat wydający rower, albo w rowerze nie ma łańcucha, albo w ogóle nie ma rowerów lub jest tylko jeden. I raz mamy właśnie taką sytuację. Jest tylko jeden rower. Długo nie myśląc wsiadamy na niego we dwójkę i… wjeżdżamy prosto na policjantów. Udajemy wielce zdziwionych tłumacząc, że nie mieliśmy pojęcia, że rowery sa jednoosobowe i puszczają nas wolno. Policja Hiszpańska w ogóle znacząco różni się od naszej. Nie daje od razu mandatu, a poucza (np. raz nie zauważyłem znaku, że nie wolno jeździć rowerem po promenadzie i policjant, który mnie na niej zatrzymał zamiast wlepić 300 euro mandatu dał jedynie pouczenie). Jeśli ktoś walczy z automatem wydającym (a zazwyczaj nie wydającym) rowery miejskie policja nie jest obojętna i podchodzi starając się pomóc wygrać z tym dziadostwem. Podobnie też nigdy nie mamy problemów z przechodzeniem czy przejeżdzaniem na czerwonym świetle, nawet w obecności tutejszych stróżów prawa. Pewnego dnia dostajemy wiadomość. Pisze do nas Ania – studentka, którą poznaliśmy trzeciego dnia na burrito. Zabiera nas na czwartkowe tapas. Tapas to hiszpańska tradycyjna przekąska do której dorzuca sie piwo. Najeść sie tym nie można, ale smakuje naprawdę nieźle. Generalnie nie przychodzi się tu dla jedzenia, ale dla klimatu. Cała ulica pełna jest młodych ludzi, którzy przychodzą spotkać się ze znajomymi, pogadać, napić sie piwka i przy okazji wrzucić coś na ząb. Ania zaprasza nas też do siebie na niedzielny POLSKI obiad, który smakuje nieziemsko. Wszystko wręcz rozpływa się w ustach. Za takim jedzeniem tęskniliśmy! Po równie pysznym deserze udajemy sie do Mac’a na mecz Polska – Irlandia. Niestety przy tak słabym połączeniu żaden streaming nie wyrabia i jestesmy zmuszeni śledzić relacje w formie pisanej. Mimo wszystko emocje są spore. Po remisie zapewniającym awans udajemy się na erazmusową domówkę, na którą dostaliśmy zaproszenie od Litwinki poznanej kilka dni wcześniej. Jest nawet polska wódka! Poznajemy ludzi z różnych zakątków świata i miło spedzamy z nimi wieczór. Koło 1 ludzie powoli się rozchodzą. Część idzie do domu, inni na kluby. Nas nie stać na takie luksusy, więc wracamy pod łódź. Kupujemy jeszcze kilka piwek u Chinki i śpiewamy polskie piosenki. Wejście na łódź jest dzisiaj trudniejsze, ale nie niemożliwe :) Tak mijaja nam dzień za dniem. Naszą miejscówkę do spania udaje nam się pożegnać robiąc na niej małą popijawkę dla Polaków, którzy nas gościli przez pierwsze dwie noce i dla ich sąsiadek z góry, które zawsze chciały wejść do nas na pokład. Kolejną noc spędzamy już w naszym katamaranie, do którego wprowadzamy się na najbliższe dwa miesiące. Następne dni mijają nam na pomocy przy przygotowywaniu łodzi do rejsu, czyszczeniu pokładu, nauce robienia żeglarskich węzłów, zakupach i poznawaniu kapitana i jego żony. Wolny czas spędzamy chodząc na plażę. W Las Palmas sa dwie plaże. Jedna od strony północy, druga od południa. Najdłuższa ma podobno 6 km długości. Jest też plaża, na której piasek jest całkowicie czarny. Pierwszy raz widziałem coś takiego na oczy. Plaże i fale sa rajem dla windsurferów. Jest ich tu naprawdę sporo, a fale potrafią mocno sponiewierać ;) W końcu nadchodzi długo wyczekiwany dzień. Po 2 tyg. spędzonych w Las Palmas i z powodu braku sprzyjających wiatrów do żeglugi na Cape Verde nasz kapitan postanawia poczekać na lepsze warunki pogodowe na Teneryfie. Ostatnią noc spędzamy na kotwicy przy jednej z plaż, gdzie zachód słońca powala na kolana. Z samego rana wypływamy na Teneryfe! Katamaran. Jachtostop