Patagonia – pustynia, guanako i Perito Moreno
Bariloche w którym spędzamy tydzień, choć położone w Patagonii, dla nas jest swego rodzaju bramą do krainy, o której słyszeliśmy tak dużo, a wiedzieliśmy tak niewiele. Według tego, czego uczy się europejczyków na lekcjach historii, obszar ten został po raz pierwszy odkryty przez Magellana podczas jego podróży dookoła świata. To nie do końca prawda. Pierwsi osadnicy przybyli tu już 13 tysięcy lat temu i właśnie z południowych krańców kontynentu amerykańskiego kierowali się na północ na tereny obecnej Argentyny i Chile.
Patagonia to marzenie wielu turystów. Najdziwniejszych. Przemierzają ją co roku setki, jeśli nie tysiące podróżników z całego świata wzdłuż i wszerz, z północy na południe i ze wschodu na zachód. Na ich tle nie wyróżniamy się niczym szczególnym. Ba, daleko nam do ludzi, którzy miesiącami pokonują legendarną Route 40 na motorach, rowerach czy bez pomocy żadnego środka transportu. To też miejsce, gdzie widok człowieka stojącego na drodze z wyciągniętym kciukiem nie robi na nikim szczególnego wrażenia, a sam autostop w przeciwieństwie do pozostałej części kraju działa wyśmienicie. No, z małymi wyjątkami, ale o tym później. Odległości pomiędzy miastami to 100, 200, czasami nawet 300 km. Miasto to właściwie za duże słowo. Kościół, kilkanaście (kilkadziesiąt) domów, bomberosi i obowiązkowo stacja paliw. I to wszystko w promieniu kilkuset kilometrów. Wzdłuż drogi 40 rozciąga się zazwyczaj ubogi w roślinność teren i przytłaczające otwarte przestrzenie, a jedyne żywe stworzenia spotykane po drodze to ssaki z rodziny wielbłądowatych – guanako. Gęstość zaludnienia 1,9 osób na kilometr kwadratowy mówi sama za siebie.
Do El Calafate do którego zmierzamy, właściwie przez cały czas mamy przed oczami taki właśnie obraz. Duże dystanse pomiędzy miastami pozwalają nam na dłuższe rozmowy z argentyńskimi kierowcami, którzy opowiadają nam o życiu, jedzeniu, historii ich kraju i… polityce. A ta ostatnia wzbudza tu ostatnio coraz więcej emocji. Po doprowadzeniu gospodarki do ruiny przez poprzedniego socjalistycznego prezydenta, władzę w kraju przejął proamerykański liberalny Mauricio Macri. W trybie natychmiastowym przeprowadził reformy, które zahamowały tempo inflacji i przyczyniły się do zrównania kursu argentyńskiego peso względem dolara w oficjalnych kantorach i u ulicznych cinkciarzy. Naród jednak podzielony jest po równo pomiędzy zwolenników i przeciwników nowego prezydenta. Mieszkańcy opowiadają nam, że Argentyńczycy podczas rządów socjalistów zatracili w sobie kult pracy. Wypłacanie świadczeń socjalnych dla bezrobotych doprowadziło do tego, że wielu zdecydowało się na porzucenie pracy i wybrało życie na zasiłku.
To o czym warto wspomnieć, a co podkreśla prawie każdy mieszkaniec tego kraju, to historia o tym, jak polski papież Jan Paweł II doprowadził do zaprzestania działań wojennych, które zakończyłyby się tragicznie dla całego kontynentu. Od początku ustalania granic pomiędzy Chile i Argentyną wiele kontrowersji wzbudzał kanał Beagle’a i położone na nim trzy strategiczne wyspy: Picton, Lennox i Nueva. Niejasne ustalenie granic na konferencjach w XIX wieku spowodowało eskalację napięć w połowie wieku XX, kiedy badania potwierdziły wysokie prawdopodobieństwo obecności żłóż ropy na Ziemi Ognistej. Ponadto oddanie w ręce wysp Chilijczykom odcięłoby Argentynie dostęp do Pacyfiku i Antarktydy, na której chciała dominować. Kanał Beagle’a stał się też ważnym szlakiem ekonomicznym łączącym Ocean Atlantycki z Oceanem Spokojnym. Argentyńczycy nie chcąc dopuścić do takiego stanu rzeczy, rozpoczęli działania wojenne, które dla całego kontynentu mogły skończyć się tragicznie. W tym samym czasie wzdłuż północnej granicy z Chile swoje gotowe do ataku wojska rozmieściły rządy Boliwii i Peru, które tylko czekały na rozpoczęcie chilijsko-argentyńskiej wojny i możliwość inwazji na utracone na rzecz Chile sto lat wcześniej podczas wojny o Saletrę bogate w surowce mineralne ziemie. Dla Boliwii o tyle ważne, że odebrały jej całkowicie dostęp do morza i miały wpływ na późniejszą sytuację gospodarczą tego kraju. Podobnie sprawa miała sie na północnych granicach Argentyny, gdzie na swoją szansę czekały wojska Brazylii, które zdążyły wkroczyć już 10 km w głąb Urugwaju będąc w drodze do Buenos Aires. Flota argentyńska dostała ostatecznie polecenie ataku na Chile, jednak 12-sto metrowe fale uniemożliwiły inwazję. Wojna wisiała na włosku i groziła konfliktem, obejmującym swoim zasięgiem połowę kontynentu. W tym momencie wybrany kilka miesięcy wczesniej papież Jan Paweł II zatelefonował do prezydenta Argentyny i posłał swojego wysłannika na tereny zagrożone wojną. Starania papieża doprowadziły do tymczasowego statusu quo, a z biegiem czasu zostało osiągnięte pokojowe porozumienie. Udało się zapobiec wojnie, która prawdopodobnie miałaby tragiczne skutki dla wszystkich stron konfliktu, a my już rozumiemy dlaczego w Ameryce Południowej tak bardzo kochają naszego papieża.
I właśnie na takich rozmowach mijają nam setki kilometrów pierwszego dnia podróży, pod koniec którego docieramy do niewielkiej miejscowości Gubernador Costa. Próbując złapać autostop na stacji benzynowej, dowiadujemy się od kierowcy o polskim księdzu będącym proboszczem w tutejszej parafii. Długo się nie zatanawiając porzucamy na dziś autostop i pędzimy do kościoła, w którym spotykamy księdza. Co ciekawe jest on najdalej na południe pełniącym służbę redemptorystą na świecie. Dostajemy ciepłą grochówkę i miejsce do spania, co przy panujących tutaj niskich temperaturach i chłodnym wietrze jest tym, o czym jeszcze kilkanaście minut wcześniej mogliśmy tylko pomarzyć.
Koleje dwa dni to kilkastet kilometrów jazdy przez Patagonię, łapanie stopów na pustyni, podziwianie guanako i ogromu nicości otaczającej nas ze wszystkich stron. W końcu łapiemy przedostatni stop z Gubernador Gregores do Tres Lagos. Jest to jedyny nieasfaltowy odcinek Route 40. Ciężko wyobrazić sobie tu jazdę czymś innym niż pickupem. Droga jest wręcz tragiczna, a co ciekawe jeszcze kilka lat temu cała trasa przez Patagonię wyglądała właśnie tak. My na szczęście leżymy wygodnie na pace naszego pickupa i mamy 1.5 godziny odpoczynku. Kierowca wyrzuca nas na malutkiej stacji benzynowej, do której wjeżdża… samochód na polskich blachach. Ile sił w nogach pędzimy do Polaków wyciągając po drodze biało czerwoną flagę. Niestety kierowca i jego dziewczyna jadą w przeciwnym kierunku, pokonując całą Pana Americanę od Ushuai, aż po Alaskę. Mimo wszystko miło było zobaczyć polską rejestrację na drugim końcu świata 🙂
Ostatcznie do El Calafate docieramy ze starszym małżeństwem. Szybko znajdujemy miejsce na nocleg. Jest nim dobudowana do posterunku policji część budynku będąca aktualnie w czasie remontu. Mając takie sąsiedztwo nie wydaje nam się, żebyśmy mogli znaleźć coś bezpieczniejszego 🙂 W nocy marzniemy niemiłosiernie, jednak udaje się jakoś dotrwać do rana. Jemy śniadanie i czym prędzej ustawiamy się na wylotówce z miasta, by osiągnąć nasz najważniejszy cel wizyty w Patagonii – lodowiec Perito Moreno. Konkurencja jest dosyć spora, bo swojej szansy próbuje jedna parka i samotny chłopak. Ustawiamy się za nimi będąc trzeci w kolejce i… juz po kilku sekundach zatrzymuje się dla nas parka lesbijek. Chyba wiemy, dlaczego z całej grupy wybrali właśnie dwójkę chłopaków 😉 Z ruchem LGBT mamy jednak niewiele wspólnego, co nie przeszkadza dziewczynom, które okazują się być przesympatycznymi osobami. W wesołej atmosferze dojeżdżamy do Parku Narodowego Los Glaciares i wsiadamy do darmowegu busa jadącego pod sam lodowiec. Tam opadają nam szczęki. Wielka na 250 km kwadratowych i długa na 30 km bryła lodowa robi niesamowite wrażenie. Dookoła woda o mlecznym zabarwieniu i wpadające do wody bryły lodu to widok prawie jak z bajki. Wpatrujemy się w ten piękny obraz próbując uwiecznić na zdjęciach i w pamięci każdy fragment tego zjawiskowego miejsca. Po 3 godzinach mając zapewniony transport z naszymi koleżankami wsiadamy do auta i wracamy do El Calafate. Zwiedzamy jeszcze to bardzo przyjemne niewielkie turystyczne miasteczko położone malowniczo nad jeziorem Lago Argentino i szczęśliwi kładziemy się spać. Mieliśmy dzisiaj sporo szczęścia, bo złapanie stopa pod sam lodowiec nie należy do najłatwiejszych. Podobnie jak wyjechanie z miasta o czym przekonujemy się następnego dnia. Na policyjnych bramkach na wylocie koczuje już całe obozowisko autostopowiczów próbujących wydostać się z tego miejsca i dostać na Route 40 znajdującą się 32 kilometry dalej. Wiemy, że nie mamy tu najmniejszych szans i podejmujemy hardkorowe wyzwanie: idziemy! Bez wiekszych zapasów jedzenia i z 1.5 litrami wody pakujemy się kilkadziesiąt kilometrów w głąb pustyni. Dołącza do nas czworonogi przyjaciel, który dzielnie maszeruje z nami podczas 3 godzinnej wędrówki. Próbujemy go do nas zniechęcić, jednak pies wybiera wspólny marsz i wskakiwanie pod pędzące po drodze samochody. Samobójca. Po 16 kilometrach docieramy za zjazd na lotnisko, gdzie jak się okazuje podąża 99% aut jadących w tamtym kierunku. Teraz już wiemy, dlaczego nikt się nie zatrzymywał. Wiatr, który tu wieje jest bardzo silny, zaczyna się ściemniać, a przed nami kolejne 16 km drogi. Wiemy już też, że rozłożenie namiotu będzie się równało z jego zniszczeniem i połamaniem pałąków przez wiatr, więc sytuacja zaczyna się robić krytyczna. Na dodatek w swojej garderobie nie posiadam ani kurtki, ani czapki. Mam na sobie wszystkie koszulki i polar, a za czapkę robi opatulony dookoła głowy ręcznik. W takich warunach rozpoczynamy dalszy marsz łapiąc stopa błagalnym gestem złożonych niczym do modlitwy rąk. I nagle… jeden samochód zawraca i zabiera nas z drogi prosto do Rio Gallegos. Jesteśmy uratowani, w przeciwieństwie do psa, który utknął tam bez wody i jedzenia. Dalsze jego losy pozostają dla nas nieodgadnioną zagadką.
Do Rio Gallegos docieramy późnym wieczorem. Jest jeszcze zimniej niż na pustyni, więc szybko udajemy się na stację benzynową pomysleć co dalej. Czym prędzej łączymy się z internetem i dostajemy wiadomość na couchsurfingu od Eduarda, który zgadza się nas przyjąć pod swój dach. Podajemy mu naszą lokalizację i już po 30 minutach przyjeżdża po nas i zawozi do swojego domu. To niesamowite jak w ciągu kilku godzin z krytycznej sytuacji, gdzie niemal jesteśmy pewni, że będziemy nocą walczyć z mrozem i wiatrem śpiąc w śpiworze na pustyni, lądujemy w mieszkaniu wspaniałych ludzi, przy stole pełnym jedzenia i własnym pokojem z dwoma łóżkami do dyspozycji.
O Rio Gallegos, choćbyśmy chcieli napisać coś pozytywnego, nie potrafimy. To najbrzydsze ze wszystkich miejsc, jakie do tej pory odwiedziliśmy. Miasto jest położone na południu Argentyny nad Oceanem Atlantyckim. Zapomnijcie jednak o jakiejkolwiek kąpieli. Pogoda tutaj przez cały rok jest dramatyczna. Pomimo tego, że trafiamy tu w samym środku lata, niska temperatura plus chłodny wiatr powoduje, że zwiedzanie tego miejsca staje się dla nas koszmarem. Podobnie z architekturą i budynkami. Wszystko jest szare, zniszczone i pomalowane spray’em. Władze miasta wykazały sie sporym poczuciem humoru otwierając tu cztery punkty informacji turystycznej. Jeden to już byłoby za dużo.
To, co nas tu wręcz szokuje to cmentarz, a dokładniej przeszklone pomniki wmontowane w mur. Poza standardowymi informacjami o dacie urodzin i śmierci osoby zmarłej, za szybą można znaleźć przedmioty związane z pochowanymi tam osobami. A to, co tu zastajemy przerasta nasze najśmielsze oczekiwania. Pety, kapsle po piwie, czy zdjęcia zmarłego z papierosem w buzi to norma. Prawdziwym hitem okazują się dla nas kwiaty włożone w puszkę po Quilmesie (argentyński browar). Jak to mówią co kraj to obyczaj 🙂
Pomimo tego, że w mieście nie ma absolutnie nic ciekawego do zobaczenia, Rio Gallegos będziemy wspominać bardzo przyjemnie, a wszystko za sprawą cudownych ludzi u których mieszkamy. Starsze małżeństwo pokazuje nam, czym jest prawdziwa gościnność. Poza pysznym jedzeniem przyrządzanym przez Eduarda, zostajemy zaproszeni na (podobno) najlepsze lody w Patagonii. Na dodatek nasi gospodarze dają mi w prezencie kurtkę, bez której wycieczka na Ushuaię byłaby równoznaczna z pożegnaniem się z życiem. Na koniec naszej wizyty Eduardo zawozi nas za miasto, gdzie zaczynamy łapać stopa na Ushuaię. Wkrótce rozpocznie się nasza przygoda z Ziemią Ognistą. Ale o tym już w następnym wpisie. 🙂
Facebook Comments