Panama – część II
Od czasu gdy opuściłem Panama City minęło zaledwie 3,5 tygodnia. W tym czasie Termometr poleciał do Stanów Zjednoczonych w celach zarobkowych, by pracować w budowlance i zarabiać grube hajsy. Olek znudził się szukaniem pracy w Panamie i wraz z Jackiem, o którym wspominałem w poprzednim poście wyruszył do Kostaryki. Jedyną osobą, którą tu obecnie znam jest Juanita, którą muszę odstawić na lotnisko. Żegnam się z nią z wielkim smutkiem, ale każdy z nas ma swoje cele, które chce realizować, więc trzeba zaakceptować to, co przyniósł nam los i po prostu żyć dalej. Sam długo w Panamie jednak nie byłem i dwa dni później spotkałem się z członkiem mojej rodziny!
Motosamsara!
Kilka już razy na naszej stronie pojawiła się wzmianka o moim kuzynie: Tomku Gorzędowskim. Młodszy, głupszy, ale równie szalony co ja. Na motorze jeździ już od 12-tego roku życia i nie znam nikogo innego tak ślepo zakochanego w motocyklach. Swoją podróż motorem dookoła świata zaczął w czerwcu 2016 roku. Zwiedził pół Europy i wysłał maszynę do Stanów Zjednoczonych, gdzie dołączyła do niego również Magda. Zahaczyli oni o Kanadę i zjechali do Ameryki Centralnej. Nie widziałem się z Tomkiem od pięciu lat, a teraz mam okazję spotkać go po drugiej stronie oceanu i poznać jego wybrankę.
Rodzinnie czas spędzony
Mamy sobie wiele do opowiedzenia, więc naszym celem jest rozbicie namiotu w jakimś ustronnym miejscu na dłuższy czas. Spotykamy się w zachwalanym przez wszystkich Panamczyków „Bocas del Toro”, które według nich słynie z pięknych plaż. O ile jednak Bocas del Toro jest całym „województwem” to wszystkie opowieści dotyczą jednej wyspy na którą przeprawienie motoru byłoby większym problemem. Nie mając zbyt wiele możliwości wybieramy sprawdzoną plażę „Playa Hermosa” na której byłem wcześniej z Juanitą. Ostatnim razem spędziłem tam 24 godziny nie wychodząc z namiotu ze względu na niekończący się deszcz. Tym razem mieliśmy więcej szczęścia i przez większość czasu towarzyszyła nam dobra pogoda. Rozpalaliśmy wielkie ogniska, w których popiele przyrządzaliśmy ziemniaki, kąpaliśmy się w oceanie i byczyliśmy się przez 3 dni. Płaska plaża sprawiała, że podczas odpływu woda cofała się prawie o kilometr, a pierwszej nocy o 4 nad ranem obudził nas niespodziewanie przypływ. W ostatniej chwili już lekko przemoczone namioty stojące 2 cm w wodzie przenieśliśmy w suche miejsce. Zbierając pływające garnki 5 min później było tam już wody po kostki. Najgorsze jednak były małe muszki, które gryzły przez cały dzień w każde możliwe miejsce na ciele zostawiając nam setki swędzących pamiątek na kolejny tydzień i przyspieszając naszą decyzje o zmianie miejsca.
Góry
Temperatura, wilgotność i prażące słońce skłoniły nas do podróży na wyższe tereny, by odetchnąć chociaż na chwilę od panującego gorąca i nacieszyć się zimniejszym klimatem. Zostawiamy więc motor w pobliskiej miejscowości David i ruszamy we trójkę autostopem do małego miasteczka Boquete położonego w górach. Po ciężkiej walce z butelką, którą dumnie poprzedniej nocy z kuzynem wygraliśmy, ciężko nam się wybrać na porządny trekking i zwiedzamy miejsca do których ludzie mogą podwieźć nas na pace. Górzyste widoki są miłą odmianą, a rześka górska woda spod wodospadu dodaje energii na resztę dnia.
Plażujemy
Kolejna plaża, którą odwiedzamy to Playa Barquetas. Zostajemy tam na kolejne trzy dni. Najbardziej z tej plaży w pamięci pozostaną nam fale sięgające niemal 4 m i łamiące się daleko od brzegu. Walka z falami daje nam dużo frajdy i jeszcze bardziej nas męczy. Codzienne ogniska i gotowanie staje się całkowitą normą. Wieczory spędzamy siedząc przy świetle płomieni, opowiadając sobie kolejne historie i żartując wspominając przy tym stare rodzinne historie.
Boże narodzenie
Kupujemy zaopatrzenie w markecie na nadchodzące święta Bożego Narodzenia i z ogromnym przeciążeniem wybieramy się na plażę Las Lajas. Nasze wspólne podróżowanie wygląda zazwyczaj na dwa sposoby: 1 – umawiamy się w konkretne miejsce, 2 – Tomek z Magdą czają się i czekają, aż ja złapię stopa, po czym śledzą mojego kierowcę. Tym drugim sposobem dojeżdżamy do Las Lajas, a w korku Magda podaje mi przez okno do samochodu kolejne siatki z zakupami. Kierowca też jeździ motocyklem i zawozi mnie pod samą plażę, gdzie kontynuuje rozmowę z Tomkiem na wspólny temat. Rozbijamy się tam na parę dni wliczając Wigilię i pierwszy dzień świąt. Na ognisku gotujemy nawet barszcz z uszkami, a przed posiłkiem dzielimy się kiszonym ogórkiem życząc sobie „nawzajem”. O ile przez większość naszego pobytu tutaj plaża jest całkiem pusta, to w pierwszy dzień świąt robi się tłoczno. Oprócz ludzi pojawiają się też ratownicy, którzy nie pozwalają nam pobawić się z falami wyganiając nas do głębokości nie przekraczającej bioder… Czas zmienić miejsce.
Sylwester i plaża Torio
Dla odmiany naszym następnym celem jeeest… uwaaaga… plaża!! Plaża Torio jest oddalona o 75 km od Santiago leżącego przy panaamerikanie i nie często odwiedzaną przez turystów. Większość plaży zalewana jest niemal całkowicie pod sam 5-cio metrowy klif podczas przypływu, więc znajdujemy swoje miejsce koło lokalnego baru. Okazuje się, że mamy tam dostęp do bieżącej nielimitowanej i darmowej słodkiej wody, wychodek otwarty 24 h/dobę oraz cień do godziny 14, a w barze dostęp do zimnego piwka i jeszcze zimniejszej lokalnej wódki w rozsądnej cenie! Z początkowych dwóch planowanych dni pobytu z wszystkimi dostępnymi dogodnościami decydujemy się zostać tam aż do sylwestra, co przedłuża nasz camping do 5 dni. Szybko kolegujemy się z paroma lokalsami i byczymy się przez cały czas. Nasze gotowanie wchodzi na wyższy poziom i podczas gdy pod ogniskiem robią się ziemniaki z platanosami, to u góry na zawieszonym na kijku garnku otoczonym płomieniami smażą się frytki! Pływając w oceanie, gadając przy ognisku i grając w karty doczekujemy ostatniego dnia roku 2016.
Przygotowujemy się wspólnie odpowiednio do godziny dwunastej. O ile stary rok spędziliśmy w rodzinnym gronie, to już w pierwszych minutach nowego samotnie wybieram się do lokalsów bawiących się w barze. Impreza jest skromna, muzyka a tym bardziej jej jakość nie zachęca mnie zbytnio do zabawy, więc biorę piwko i zasiadam do stołu do którego dołączają do mnie dwie osoby. Rozmowa o byle czym kończy się szybko, gdy moi nowi koledzy mówią że gringo musi postawić piwo, a moja lekko wyśmiewająca ich odpowiedź nie zmienia ich nastawienia. Nie chcąc nakręcać napinającej się sytuacji odchodzę od tego stolika i patrząc na pozostałych „bawiących się” lokalsów po prostu wracam do namiotu.
Poranek wyjaśnił ogromną przepaść kulturową świętowania nowego roku. Pierwszy stycznia zaczyna się tutaj bardzo wcześnie i tuż po 6-tej rano budzi mnie głośna muzyka dochodząca 3 m od mojego namiotu (tłumaczy to też dlaczego tak mało ludzi bawi się w sylwestra i tak szybko kończy). O ile ludzie zaczęli się zbierać jeszcze przed wschodem słońca, to o godzinie 10-tej nasze namioty nie tylko nie były jedynymi w tym miejscu, ale przybyło nam w momencie tylu sąsiadów, że nie sposób było ich policzyć. Panamczycy w morzu wyglądali jak mrówki, a za nimi tak jak i na poprzedniej plaży pojawili się ratownicy na skuterach wodnych. Tutaj też zwróciłem większą uwagę na nagłośnienie. O ile w Polsce taki widok nie należy do codziennych to tutaj pick-up z załadowanymi do pełna kolumnami i odpalonym silnikiem na cały dzień dającym im energię, w Panamie nikogo nie dziwi. Co kilkanaście metrów kolejny i kolejny przekrzykując się nawzajem, robiąc hałas do tego stopnia, że chcąc odetchnąć na chwilkę ciszą po południu i nurkując w oceanie dalej ją słyszałem pod wodą! Pierwszy raz w tym kraju cieszyłem się z deszczu, który przegonił połowę ludzi i dając nam trochę więcej spokoju na ostatni wieczór w tym miejscu.
Panama City
Umawiamy się jeszcze w Santiago, gdzie mamy bezpieczne miejsce na namioty. Jest to miejsce w którym ostatni raz się widzimy. Przynajmniej tak nam się wydaje na początku, a rano ugadujemy się w okolicach lotniska w Panama City i spędzamy tam „ostatnią” wspólną noc na placu u strażaków.
Mój plan jest prosty: szukam jachtostopu do Australii, ale że jako zbiłem piątkę z Termometrem że spróbujemy zrobić to razem, to nawet nie zaczynam bez niego. Zresztą wyobraźcie sobie sytuację, gdy podchodzę do jachtu i mówię, że szukam czteromiesięcznej przygody życia, ale dopiero za parę tygodni, bo bez kolegi nigdzie nie płynę… Nie chcąc kusić losu nagłą propozycją, rozwieszam nasze wspólne „CREW AVAILABLE” i na tym kończę poszukiwania w stolicy, wiedząc że każdy marynarz zatrzymujący się w marinie zobaczy nasze kolorowe rzucające się w oczy ogłoszenia. Mam jeszcze dużo czasu do spędzenia w Panamie więc wysyłam mnóstwo ogłoszeń na workaway’u z nadzieją, że znajdę miejsce w którym pracując na wolontariacie będę mógł w spokoju odetchnąć.
W taki sposób spędzam kolejne dwa dni i dwie noce rozbijając „ostatni raz” namiot wraz z moim kuzynem i jego dziewczyną na placu zabaw. Oni nie mają tutaj więcej szczęścia niż ja i ich następny cel okazuje się ten sam co i mój: marina Shelter Bay.
Colon… Shelter Bay
Colon jest położony przy wybrzeżu Morza Karaibskiego a zarazem miejscem przy którym zaczyna się kanał panamski. Co ważniejsze jest miastem które cieszy się bardzo złą sławą w całej Panamie, a wszyscy spotkani przeze mnie ludzie odradzali jego odwiedzenie. Muszę przyznać, że nie należy do najprzyjemniejszych, ale historie były lekko przesadzone. Jak wszędzie są dzielnice i dzielnice.
Marina do której zmierzam jest po drugiej stronie kanału i ku mojej uldze jest naprawdę unikalnym miejscem. Aby do niej dotrzeć trzeba wyjechać z miasta i przeprawić się promem na druga stroną do dżungli, gdzie zostaje tylko 12 km do miejsca w którym cumują jachty. Shelter Bay jest otoczony z jednej strony dziką dżunglą, a z drugiej wodą. W okolicy znajduje się też pełno opuszczonych budynków zachowanych w całkiem dobrym stanie, które swego czasu były wielką militarną baza amerykańską zamenioną na obecną dużo mniejszą bazę panamską. Odosobnienie mariny i oddzielenie jej od cywilizacji zmniejsza konieczność jej ochrony. Można spotkać tutaj tylko żeglarzy oraz pracowników. Shelter Bay oferuje dość wysoki standard wliczając w to nawet basen, jacuzzi, bibliotekę i darmowy autobus do Colon, by zrobić zakupy.
Przyjeżdżam tutaj w celu wywieszenia ogłoszenia z moim i Termometrowym zdjęciem, ale widząc jak przyjemna jest ta marina zostaję tu na dłużej. To samo robi Tomek z Magdą, którzy w dalszym ciągu nie mogą znaleźć transportu dla motoru do Kolumbii w rozsądnej cenie. Sprawa wydawałaby się łatwa, ale skrócę ją tutaj: dystans nie przekracza 300 km, a wysyłka 200 kilogramowego motoru promem zaczyna się od 1000$ i jest bardzo zbliżona do wysyłki motoru samolotem.
Czekając na jakąkolwiek odpowiedź i rozwiązanie swojego problemu zostają ze mną w Shelter Bay kolejne 5 dni. Manager mariny jednak pokazując kolejny raz swoje wyraźne niezadowolenie ze względu na obozowiczów przegania nas, a my tym razem rozdzielamy się na dobre. (Do następnego razu kuzynie! Dobrze było Cię zobaczyć! Powodzenia w dalszej drodze!). Ja jednak nie daję się łatwo wygonić i zamieszkuję u 60-cio letniego Bernarda, który jest samotnym francuskim żeglarzem. Mieszkam razem z nim w tej marinie przez kolejne 6 dni, w których dzieje się niewiele, a ja cieszę się lenistwem jak nigdy wcześniej czytając książki, rozmawiając z ludźmi i słuchając niesamowitych historii od ludzi żeglujących po całym świecie.
Z Bernardem gotujemy i zmywamy po posiłkach na zmianę. Nie chce on mojej pomocy nawet przy porządkach. Jego celem przed Polinezją są ekwadorskie wyspy Galapagos gdzie podobno wyganiają żeglarzy z „brudnymi” łódkami i mój francuski kapitan jest zmuszony do wyciągnięcia łódki na brzeg (350$ za taką przyjemność). Szorowanie glonów i innych żyjątek, oraz malowanie łajby zajmuje nam parę godzin (przedłużyło się z 2 do 7), a noc spędzamy na lądzie w kabinie jachtu 4 metry nad ziemią, by następnego dnia wyruszyć do Panamy. Przeprawiam się przez kanał panamski tego samego dnia co Bernard, ale na innej łódce i z inną załogą (długa nudna historia dlaczego).
Przeprawa przez kanał panamski
Pierwszym punktem takiej wyprawy jest papierologia, głównie poświęcona sprawdzeniu wymiarów łódki oraz złożeniu odpowiednich opłat (średnio 1500$ za jacht, ale kontenerowce za tą przyjemność muszą zapłacić nawet 1 mln $!) . Wtedy ustalana jest dokłada data (w styczniu oczekiwanie to około 4-6 dni, ale w lutym trzeba już poczekać czasem nawet ponad tydzień). Oprócz właściciela/skippera na łódce muszą być co najmniej 4 dodatkowe osoby do trzymania lin i pilot. Gdy wszystko się zgadza można wyruszać.
Umówiona godzina to 16-ta, ale jak to w Ameryce Łacińskiej bywa ciężko jest o punktualność. Po półtorej godziny przypływają piloci do wszystkich jachtów, oprócz naszego. My musimy poczekać kolejne pół godziny, by wyruszyć przed 20-tą. W śluzie przed nami są jeszcze dwie inne znacznie większe łódki, a my z tyłu mocujemy się do czterech ścian. Ogromna brama wyglądająca po ciemku w świetle reflektorów jak brama ze statków kosmicznych w filmach si-fi zamyka się i woda zaczyna się podnosić szybciej niż sobie to wyobrażałem. Ruch wody jest spory, więc liny muszą być cały czas naciągane, a wraz z podnoszącą się wodą musimy naciągać cumy na nowo, gdyż dystans do miejsc, do których jesteśmy przywiązani zmniejsza się z naszym ruchem do góry. Powtarzamy ten manewr jeszcze dwa razy w pozostałych śluzach i wpływamy na jezioro położone 24 m wyżej, gdzie przywiązujemy się sztywno do pozostałych jachtów i spędzamy noc. Następnego dnia rano pokonujemy kilkanaście mil i dopływamy do 3 śluz, które pozwolą nam na zniżenie się do poziomu Pacyfiku. Tym razem jest trochę łatwiej, gdyż nie jesteśmy sami i ster burtą łączymy się z jachtem Bernarda, a cumy tylko z jednej strony trzeba jedynie luzować co jest o wiele łatwiejsze. Po południu już jesteśmy po drugiej stronie i tuż po przywiązaniu się do boi wskakujemy do wody.
Balboa yacht club
Zostaję jeszcze jedną noc na „yoyo” i uderzam do baru po internet. Spotykam tam Davida, którego poznałem w tym samym miejscu dwa tygodnie wcześniej, gdy byłem rozwiesić CV’ki. Potrzebuje on pomocy z przeciekającym zbiornikiem słodkiej wody i wymianą łańcucha do kotwicy dając mi pracę na następny dzień. Tymczasem jadę jeszcze na „Playite” na wyspę Flamenco która już nie jest wyspą, bo została połączona z lądem i obecnie prowadzi tam normalna droga. Znajduje się tam sporo jachtów, ale w większości motorówek. Żaglówki są niemal w 100% na kotwicy i nie ma zbyt dużej możliwości do rozmowy ze skipperami. Krążę tam chwilkę i wracam do Balboi. Po dniu prawie ciężkiej pracy odzywają się znajomi z Shelter Bay, że potrzebują pomocy w tranzycie przez kanał. Biorę z rana autobus (koszty mam pokryte, a muszę być na czas przed wypłynięciem) i po paru godzinach wskakuję na „Feeling Good” – śliczną niemal 10 m łódeczkę.
Przedostanie się na drugi ocean tym razem jest bardziej spokojniejsze, a my ani razu nie cumujemy do uchwytów śluzy, ale do jakiejś większej łódki, co znacznie ułatwia manewr. Jeden taki względnie bardzo prosty manewr nam się nie udaje ze względu na jednego majtka ze statku turystycznego, który wyrzuca moją linę bez powodu do wody… Krzyk naszego pilota i szybka reakcja skippera, który na silniku zawraca, a ja mogę podrzucić linę w to samo miejsce, ale tym razem bardziej doświadczonemu pracownikowi. Wszystko kończy się dobrze, ale bycie w śluzie ustawionym w poprzek bez żadnego mocowania może napędzić trochę strachu.
Jestem znowu w Balboa Yacht Club i spotykam samych znajomych. Zaczynając od ludzi, którym tutaj pomagałem po mojego kuzyna. Do stolika przychodzi też jeden z nich prosząc o pomoc z zakupami na ocean dając mi zarobić trochę grosza. Jeszcze tego samego dnia przyjeżdża po mnie kuzyn nie swoim motocyklem i zawozi do domu Pierra, gdzie spędzam kolejne dwa dni z „motosamsara” i „honey year”.
Puerto Belo i Puerto Lindo
Dwa dni wylegiwania się w wygodnym łóżku i znowu wracam na trasę, by odwiedzić kolejne mariny, w których jeszcze nie ma naszych ogłoszeń. Dojeżdżam do Puerto Belo i idę prosto do słynnego kapitana Jacka którego znają wszyscy marynarze. Samego kapitana nie ma, ale obsługa w barze pozwala mi powiesić naszą CV’kę. Wszystkie jachty stoją na kotwicy, a malutka keja jest tylko dla pontoników. Ruiny są zaniedbałe i nie spędzam tam nocy, którą planowałem od początku w tym miejscu. Wyruszam do następnego punktu, którym jest Puerto Lindo.
Biuro mariny i bar, to moje dwa pierwsze punkty. Przyklejając CV’kę w tym drugim odzywa się do mnie głos „jesteś z Polski?” i już wiem, że spędzę tu dobry czas. Marlena wraz z jej chłopakiem Galem zapraszają mnie do siebie. Spędzamy noc na kotwicy, a nad ranem wybieramy się na „zakupy”. Wrak pięknego drewnianego jachtu leży rozbity na płyciźnie od ponad 4 miesięcy. Wszystkie najbardziej kosztowne rzeczy już zniknęły, ale jak dobrze poszukać to ciągle można sporo stamtąd wyciągnąć. Bierzemy uchwyty i śruby, które mogą się przydać czując się trochę jak piraci. Resztę tego dnia spędzam pod palemką wylegując się w cieniu i wracam do Shelter Bay. Jak się okazuje rozpoznaje mnie tam ciągle sporo osób, więc jest wesoło. Zamieszkuję tym razem w opuszczonym kościele 300 m od mariny w dżungli. Kolejne dni mijają mi bardzo powoli, a ja niemal umieram z nudów.
Ekipa znowu w komplecie!
Po kolejnych kilku dniach siedzenia i oczekiwania bez celu w końcu się doczekałem! Przyjechał nie tylko Termometr, ale razem z nim też i Olo! Przed ich przyjazdem spotykam jeszcze Tomka (tego z którym mieszkałem w Bogocie). Całą naszą paczką spotykamy się w Panama City w okolicach mariny Balboa. Jak każde takie spotkanie oblewamy jak należy i ruszamy dalej. Wszyscy razem do sprawdzonego Shelter Bay.
Zamieszkujemy wspólnie w opuszczonym budynku, w którym w latach 80-tych armia amerykańska szkoliła ludzi do torturowania komunistów. Odbywały się tam też jakiś dziwne rytuały, a Termometr zostaje tam złapany przez wojsko bez paszportu. O tym i o jachtostopie już wkrótce..
Facebook Comments