Kostaryka
Kostaryka w dosłownym tłumaczeniu oznacza bogate wybrzeże i ta nazwa jak najbardziej pasuje do tego co tam zobaczyłem. Oprócz pięknych plaż jest tu bardzo dobrze zachowana przyroda która pozwala na spotkanie wielu dzikich zwierząt wliczając w to niezliczoną liczbę ptaków. Znajduję się tu także 112 wulkanów z czego 7 wykazuje aktywność. Kostaryka liczy sobie niewiele ponad 4mln mieszkańców, a nawet pomimo bardzo wysokich cen, tropikalny klimat i przepiękne widoki ściągają tutaj turystów z całego świata.
Kostaryka
Już na granicy czekają na nas pierwsze przygody. O ile z polskim paszportem na tej granicy nie ma żadnych problemów(tak mi się wtedy wydawało, bo trafiłem na przyjaznego celnika), to z kolumbijskim jest już nieco gorzej(tutaj nawet mily celnik nie pomoże). Ratuje nas tylko to, że Juanita ma wbitą w paszporcie wizę pracowniczą do Stanów Zjednoczonych, która pozwala jej na wjazd do tego kraju. Jednak chodzenie i upewnianie się o tej możliwości zajmują nam więcej czasu niż mogliśmy to przewidzieć. Tuż po zachodzie przekraczamy granicę i meldujemy się po stronie Kostarykańskiej. Szybko robi się całkowicie ciemno, a pierwszy stop w tym kraju robi na nas wielkie wrażenie.
Fernando widząc nas po ciemku stojących przy drodze zatrzymuje się dość daleko i zawraca specjalnie dla nas samochód podjeżdżając tuż pod nasze plecaki. Okazuje się, że jest hostem na workaway i przyjmuje na bieżąco wolontariuszy do opieki nad jego córką i pomocy jej w nauce języka angielskiego. Zostajemy u niego nie tylko na jedną noc, ale i następną. W ciągu dnia wybieramy się z nim na spacer po lokalnej dżungli, gdzie całą okolicę podziwiamy z podestu na drzewie, a potem jedziemy pozrywać grejfruty pod bacznym okiem tukanów. Większość dnia spędzamy jednak na byczeniu się i oglądania deszczu siedząc wygodnie pod dachem na ganku.
Następnego dnia nie chcąc nadużywać gościnności, zbieramy się tak szybko jak możemy i w przerwie od ulewy, w małym deszczu (ciągle huragan jest dość blisko i 80% dnia to deszcz) łapiemy pierwsze auto, które zawozi nas na punkt kontrolny policji. To był strzał w dziesiątkę, bo gdy my chowamy się przed ulewą pod policyjnym daszkiem, posterunkowy woła nas do siebie, że mamy transport na 350km prosto do San Jose do którego zmierzamy! Nasz kierowca jest fajnym gościem, ale wyrzuca nas w miejscu z którego musimy wziąć aż dwa autobusy, żeby dotrzeć do naszego hosta.
San Jose
San Jose jest stolicą Kostaryki, która liczy sobie zaledwie niecałe 400tys. mieszkańców. Jest tutaj bardzo drogo, jak zresztą w całym kraju. Można się tu poczuć miło w parkach czy w centrum miasta, widoki tam umilają różne pomniki… i nic poza tym. Jeśli mam być szczery to zdecydowanie nie polecam odwiedzenia tego miasta. W okolicy jest ogrom naturalnych cudów świata, wliczając wulkany i wodospady, a zatrzymywanie się tutaj w celach turystycznych jest całkowitą stratą czasu. My zostajemy tutaj trzy dni u Estebana i Ariela – sympatycznych programistów, by trochę odpocząć, przeczekać przechodzący huragan i zrobić pranie. Raz chłopaki zabierają mnie na miasto – chodzimy od baru do baru i tutaj muszę przyznać że jest się gdzie zabawić w tym mieście. Ostatnim naszym przystankiem jest muzeum, w którym piwnica w nocy zamienia się w ogromną imprezę. Naszą przygodę kończymy o piątej nad ranem, a my prosimy o trzeci dzień, gdyż wyjazd następnego dnia nie należałby do najprzyjemniejszych.
Niedaleko oddalony od San Jose – aktywny wulkan Poas jest naszym następnym celem. Droga do niego jest kręta i o ile w linii prostej wydaję się blisko, to wcale nie jest aż tak łatwo tam dotrzeć. Poas ma drugi co do wielkości krater na świecie (1,5km). Zbliżamy się do niego tak blisko na ile pozwala nam pogoda, a stojąc schowani pod dachem zatrzymuje się kolejny samochód podwożący nas o kolejne 10 km. Deszczu nie ma końca, więc korzystamy z zaproszenia na grilla przez Daniela i Irmę. Oprócz przepysznej kiełbaski która już mi się śniła, grillowanych bananów i innych przysmaków, nasi gospodarze dzielą się z nami informacją o panującej tutaj pogodzie od kilku tygodni. Park narodowy ze względu na warunki pogodowe jest obecnie zamknięty i nie ma możliwości wejścia do parku narodowego. Zamiast tego wracamy wraz z nimi do pobliskiej San Jose Heredii, gdzie zostajemy ugoszczeni wygodnym łóżkiem i przepysznym jedzeniem, a rano odwiezieni na wylotówkę by wyruszyć w stronę Nikaragui.
Nikaragua?
Dlaczego Nikaragua? Od Panamy przez całą Kostarykę uciekamy przed deszczem i do tej pory nie udało nam się tego osiągnąć więc kierujemy się dalej na północ. Kolejnym powodem były zdjęcia z Internetu pokazujące piękne miejsca w tym kraju, oraz informacja o możliwości zobaczenia magmy w wulkanie.
Jedyne informacje jakie posiadałem o tym państwie wcześnie to: niebezpiecznie, nie jechać! Zbliżając się do tego kraju zaczerpałem jednak trochę jednak więcej z tego co się tam dzieje. Nikaragua jest republiką przewodzoną przez Daniela Ortegę nazywanego dyktatorem. Ludzie są tam prawdopodobnie super życzliwi i pomocni, pozytywnie nastawieni do życia jak Kostarykańczycy. Każdy turysta, który odwiedził ten kraj, a spotkaliśmy ich kilkunastu polecał gorąco odwiedzenie go.
My nie mając zbyt dużo czasu planowaliśmy wjechać tam na zaledwie 3-4 dni by zbadać choć odrobinę różnice kulturowe i odwiedzić choćby jeden cud natury. Informacje jakie zostały nam przekazane na granicy zmusiły nas do zmiany decyzji. Koszt podatków wjazdu i wyjazdu (8$ – wyjazd Kostaryka, 13$ – wjazd Nikaragua, 3$ wyjazd Nikaragua) oraz prawo nakazujące posiadania biletu powrotnego do kraju ojczystego, które mogłoby zatrzymać nas w Nikaragui na dłużej.
Jest późno wieczór, więc tę noc spędzamy w namiocie na granicy, by następnego obrać kolejny kurs w Kostaryce. Pierwsza próba opuszczenia Kostaryki nam się nie udała i jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że wcale nie będzie to takie łatwe.
Kostaryka!
Wybieramy więc kolejny wulkan i obieramy trasę przez mniej uczęszczane drogi. Ruch niezbyt duży, droga nie zawsze asfaltowa, ale powoli zmierzamy ku celu. Wieczorem jeszcze tego samego dnia dojeżdżamy do miejscowości La Fortuna. Rozmawiamy na stacji benzynowej z pracownikami, a oni odsyłają nas do starszego pana wynajmującego pokoje po drugiej stronie drogi, gdzie gościnność jak w całej Kostaryce:
-Możemy rozbić tutaj namiot? Byłaby szansa na jakiś prysznic?
-Jeśli nie macie pieniędzy to nie szkodzi. Weźcie ten pokój, nie musicie spać w namiocie. Gość w dom, Bóg w dom. (no mniej więcej tak to było, hiszpańskim ciągle nie władam tak jak powinienem)
Po nocy spędzonej w klimatyzowanym pokoju, wypoczęci łapiemy stopa prosto pod aktywny wulkan Arenal. 10$ wstępu od głowy wcale nie jest wygórowaną ceną (jak na Kostarykę oczywiście), a widoki zachwycają jak wszędzie w tym kraju. Pogoda jest niestety zmienna i lekki opad moczy nas lekko po drodze. Chwilami spacer zamienia się w ucieczkę przed komarami w gęstym lesie, a chwilami w spinaczkę po wulkanicznych skałach. Jednym słowem polecam spacer po tym parku.
Z górzystych terenów zjeżdżamy nad morze Karaibskie. Limon jest pierwszym miastem w tym kraju w którym czuję się po prostu źle. Brzydkie śmierdzące, a ludzie jakby mniej przyjemniej reagują na obcokrajowców niż w całej reszcie kraju. Stamtąd już tylko 60km do wioski Puerto Viejo, która jest na tyle wypchana turystami, że łatwiej jest się tutaj dogadać po angielsku niż po hiszpańsku. Oprócz ogromu hosteli z podwojonymi cenami jest tutaj przepiękna plaża, która stała się naszym domem na kolejne 3 dni. Koło namiotu na ognisku gotowaliśmy sobie obiady (najtańszy makaron 250g za 1$ z keczupem :P). W pobliskiej rzece praliśmy ubrania i braliśmy prysznic w słodkiej wodzie. Jednym słowem hipisowskie 3 dni pełną parą. Podczas gdy w ciągu dnia byliśmy otoczeni przez wielu innych plażowiczów to w nocy spoglądało na nas tylko biliony gwiazd. Pierwszy raz od początku naszej przygody mamy dobrą pogodę i nic nie wskazuje na to żeby miało się to zmienić. Jesteśmy w raju i odpoczywamy.
Granica po raz drugi
Aby nie dostać szoku po kilu dniach chillout ‘u wybieramy się na kolejne plaże tym razem po Panamskiej stronie nazywane Bocas del Toro i gorąco polecanej przez wszystkich odwiedzających. Parę godzin, kilka aut i już wysiadamy na granicy.
-Maniek! Zostawiłam torebkę w samochodzie! – patrzę tylko za którym rogiem znika, zrzucam plecak i biegnę. Szczęście tutaj pozwoliło mi szybko złapać ten samochód, gdyż zatrzymał się na parkingu by zapłacić podatek wyjazdowy. Przeszukuję samochód, ale torebki tam nie ma…
Po 3 minutach rozmowy jesteśmy przekonani, że musiała ona zostać w poprzednim samochodzie. Jedyne co wiemy to: samochód – mikrobus ciemnego koloru (zielony albo niebieski), kierowca wraz z żoną i dzieckiem wyglądającym na 2-4 lata, zmierzający do niewielkiej miejscowości Bri Bri oddalonej o 40km od granicy na której się znajdujemy.
Szanse nie wydają się zbyt wielkie, lecz dwa telefony i wszystkie dokumenty znajdujące się w torebce zasługują na próbę ich odzyskania. Łapiemy więc stopa i podjeżdżamy pod komisariat policji. Opowiadamy historię, lecz reakcja jest jakiej mogliśmy się spodziewać: nie znamy nikogo takiego, jak niby możemy wam pomóc?
Zostawiamy tam plecaki i idziemy na spacer po miasteczku w poszukiwaniu samochodu. Najważniejsze jest jednak znalezienie wifi i sprawdzenie facebooka Juanity, gdyż kierowca znajdując jej dokumenty mógł zostawić tam wiadomość. W pierwszym hostelu po skróceniu naszej historii zamiast odpowiedzi z hasłem wifi słyszymy: poczekajcie chwilkę, zadzwonię do Mauricio, co prawda mieszka w wiosce 5km stąd, ale ma takiego busa jak mówicie i jak macie szczęście to może to akurat on… TAK! Mamy szczęście – to on! Wsiada w swojego busa by przywieźć nam torebkę, a my lecimy po jakieś ciasto i piwo by podziękować kierowcy.
Granica po raz trzeci
Cała historia z torebką rozgrywa się całkiem szybko i jeszcze tego samego wieczora kolejny raz docieramy na granicę. Nie ma czasu, więc szybko lecimy do biura migracyjnego po jedną pieczątkę i chwilę później po drugą… Zaraz zaraz… A ma Pan bilet wylotu do kraju ojczystego, lub kraju rezydencji z Panamy? Nie? To nie możemy Pana wpuścić, proszę przyjść jutro… – taką odpowiedź dostałem tuż przed godziną 18tą w niedzielę kiedy to biuro było właśnie zamykane.
Noc spędzona na granicy, poniedziałek rano, ale… strażnicy Ci sami… Jakby nigdy nic idziemy jeszcze raz spróbować. Mają problem do wczorajszej daty wyjazdu z Kostaryki, wszystko wygląda jakbym pieczątkę mógł dostać (Juanita miała bilet i nie miała problemu od początku). Biorą nas na boczek i zaczynają wypisywać jakieś papiery. Szybkie pytanie czy mam bilet i bez słowa kontynuacja w ciszy wypełnianie dokumentów. Siedzimy bez słowa, gdyż wygląda to obiecująco. Jednak takie nie jest w żadnym stopniu. Panamski celnik odprowadza nas do Kostaryki, oddaje kostarykańczykom nasze paszporty i zostawia nas tam z informacja, że mamy 5 dni na opuszczenie Kostaryki, a bez biletu do Polski nie zostanę wpuszczony do Panamy.
Co dalej?
5 dni to wcale nie tak mało. Wracamy do stolicy kraju, znajdujemy darmowy Internet z ładowaniem i rozsiadamy się na parę godzin. Ja w tym czasie wysyłam list do ambasady i drukuję fałszywy bilet, który zamierzam pokazać na granicy w razie problemów. Esteban, który nas hostował jest niestety w żałobie i spędza obecnie czas z rodziną, więc wracamy do Daniela i Irmy, którzy goszczą nas z otwartymi rękami, a my pomagamy im składać zabawki dla indiańskich dzieci, które będą prezentami w już zbliżających się świętach.
Podczas gdy my kolejny raz próbujemy opuścić Kostarykę, Olek wraz z Jackiem właśnie do niej wjeżdżają. Zgadujemy się więc w połowie drogi i rozbijamy namioty na plaży w okolicy słynnego ogona wieloryba. O ile Olka znacie już bardzo dobrze to jego kompana pewnie wcale. Jacek jest osobą, która jest już w swojej podróży od 3,5 roku. Zakochał się on w Kostaryce i spędził tam już 16 miesięcy. Doradzał nam w wielu kwestiach odnośnie Ameryki Centralnej. Polecam jego blog: www.supertrampjack.blogspot.com. Spędzamy wspólnie na plaży dwa dni dzieląc się wzajemnie doświadczeniami i podziwiając znajdujący się w okolicy „ogon wieloryba”, który jest półwyspem. Najbardziej niezwykłym widokiem jest piaszczysty przesmyk o szerokości ok. 30m i długości ok 300m gdzie fale rozbijają się delikatnie po obu stronach.
Granica po raz czwarty
Wychodząc z plaży zatrzymuje nam się para Polaków, o czym dowiaduję się gdy przez okno z ich samochodu krzyczę do Olka i Jacka „to na razie chłopaki!”. Tak wygląda nasze kolejne pożegnanie. Na granicy jesteśmy już o 13:30. Płacimy drugi raz podatek 8$ pozwalający nam opuszczenie kraju i chwilę później możemy już opuścić Kostarykę. Co z wjazdem do Panamy? Kolejka zmusza nam do czekania około 2h. Daję paszport, zostawiam odciski palców i już mam pieczątkę zezwalającą na pobyt do 6 miesięcy – witamy w Panamie! Juanita z kolumbijskim paszportem musi pokazać swój bilet wylotu z kraju, ale z naszym polskim paszportem należącym do Szengen zawsze jest łatwiej.
Na koniec jeszcze krótka konkluzja: jak trafisz na celnika z dobrym humorem to jest dobrze, ale czasem trafi Ci się ktoś, kto narobi Ci problemów bez sensownych powodów.
Tak powoli kończy się moja przygoda z Juanitą, ale jeszcze nie z Ameryką Centralną. Święta się zbliżają wielkimi krokami, a do Panamy przyjeżdża mój kuzyn. O tym, a także o jachtostopie do Australii w następnym poście.
Facebook Comments