„Infinite love” – początek przygody!
Miejsce – Santa Cruz de Tenerife. Łódka – Infinite love. Załoga: Martin, Leo, Maniek. Cel – Wyspy Zielonego Przylądka. 10 wysp i 16 wysepek. Gdzie dokładnie popłyniemy? To będzie nasza wspólna decyzja, więc zaczynam rekonesans. Gdzie warto popłynąć, zacumować, co zobaczyć.
Jednak jak przed każdym dłuższym rejsem łódka musi zostać dobrze przygotowana. Ja pomagam głównie przy instalacji panelu słonecznego, wiatraku prądotwórczego, montuje m. in. radio, nagłośnienie i system nawigacyjny. Nie omija mnie też wspinaczka na maszt. Ze względu na błąd Martina w pomiarach drutu robię to kilka razy.
Kapitan nie jest zbyt szybkim pracownikiem, a brak części zmusza go średnio dwa razy dziennie na wycieczkę do sklepu po jakieś części, lub narzędzia. Doprowadzenie jachtu do ładu zajmuje nam dużo czasu.
Gdy wszystko co najważniejsze jest już przygotowane wybieramy się na 4 godzinny próbny rejs po okolicy. Wszystko przebiega dobrze, panel słoneczny i wiatrak dają sporo energii, maszt który został postawiony dwa tygodnie wcześniej wydaje się sprawować dobrze… Do czasu…
Słyszymy hałas, jakiś brzęk metalu, wiemy że nie może oznaczać to nic dobrego. Patrzymy do góry, a jakaś linka wesoło powiewa na wietrze wokół masztu. Jest to lina trzymająca bom na odpowiedniej wysokości, ze względu na spory wiatr bom, z mocno naciągniętym żaglem nie opada w dół nawet o centymetr. Jednak tańcząca przez kilkanaście sekund lina wraz z kawałkiem metalu trzymającego bom powoduję kilka szkód.
Chowamy żagle, włączamy silnik i wracamy do mariny. Okazuję się, że mamy dziurę w głównym żaglu, a nowy raz użyty wiatrak prądotwórczy ma ułamane jedno skrzydło, co powoduje jego destabilizację podczas szybkich obrotów. Mimo wszystko jak zawsze, Martin wesoło mówi, że wszystko poszło dobrze i zaprasza nas na miasto na przepyszną kolację.
Mamy dodatkowe 2 dni pracy na łódce. Z jednej strony chciałbym już wypływać, bo sezon zbliża się ku końcowi, ale następnego dnia przy śniadaniu przygotowanym przeze mnie i Leo, Martin oznajmia mi, że zastanawiał się ostatnio sporo, czy zmieścilibyśmy się we czwórkę podczas żeglugi do Brazylii. Jego wątpliwości rozwiała wiadomość od jego kolegi z Wysp Zielonego Przylądka, który znalazł inny transport na drugą stronę Atlantyku. Oznacza to, że po wizycie na Capo Verde, wyruszam razem z nimi do Brazylii! Eksplozja szczęścia, która wtedy we mnie nastąpiła, trwała długo i nadal trwa! Razem z Leo przechrzciliśmy nawet łódkę z „Infinite Love” na „Infinite Laugh”.
W następnym tygodniu Martin postanawia jeszcze raz wybrać się na rejsik po okolicy. Zakładamy inne żagle, wypływamy. Tym razem mamy już muzykę i chillując się na oceanie kręcimy się po okolicy próbując wiatru z każdego kierunku z różnymi ustawieniami żagli. Wszystko przebiega idealnie, oprócz jednego szczegółu. Głośnik, który zamontowałem był za blisko kompasu… resztę drogi słuchamy tylko 3 głośnikach, a mnie przypada kolejna praca zmiany miejsca głośnika (niby spoko, ale przeciągnąć kabel pod pokładem otwierając wszystkie możliwe półki, opróżniając je i z powrotem układając, zabiera całkiem sporo czasu).
Pływamy tak parę godzin, a gdy słońce znika z horyzontu zaczynamy powrót. Wszystko działa idealnie, głośniki dają radę (nawet bez tego jednego którego trzeba było wyciągnąć), Martin grzebie coś w GPS’ie, ja trzymam stery. Zbliżamy się do mariny, obieram kurs na wejście. Razem z Leo podziwiamy ogromny okręt wraz z czerwonym księżycem tuż nad nim. Jest blisko, wygląda ślicznie. Wołamy Martina, żeby do nas dołączył i zobaczył ten nieziemski widok, a w tym momencie okręt zaczyna trąbić. Śmiejemy się, ale okręt zmienia kurs prosto na nas… Tak… nie spytaliśmy przez radio o zgodę na wpłynięcie do mariny… Okręt próbował nas nawoływać przez radio, ale nasza głośna muzyka skutecznie go zagłuszała… Czym prędzej usuwamy mu się z drogi, robiąc małe kółeczko przy wejściu do mariny puszczając okręt przodem i tym razem za zgodą z mariny, z wielkimi uśmiechami wpływamy z powrotem do portu.
Przygotowania na łódce się ciągle przedłużają. Z tygodnia pracy robią się trzy tygodnie. Kapitan nigdzie się nie spieszy, a mając dodatkowych dwóch pomocników, wymyśla coraz to nowe prace, o których na początku mówił: „fajnie było by mieć coś takiego na łódce w przyszłości”, nagle zmieniają się w rzeczy niezbędne do żeglugi. Wykorzystuje to, że znamy się na robocie i pomagamy nie tylko w prostych pracach, ale też w bardziej skomplikowanych.
W tym czasie spędzam też tutaj swoje urodziny. Jednak świętowanie ich, źle się dla mnie kończy. Koło godziny 4-tej nad ranem w drodze powrotnej, atakuje mnie dwóch hiszpanów zaczynając ciosem w tył głowy. Okradają mnie ze wszystkiego co przy sobie miałem, w tym ukochanego go-pro ze zdjęciami i filmikami, których już niestety nie odzyskam… Policja przyjeżdża, zawozi mnie do szpitala, a około godziny 8-mej wracam do namiotu, w którym całe szczęście zostawiłem paszport. Oznacza to że mogę jechać dalej!
Dwa dni później Martin mówi, że musimy jeszcze raz wypłynąć wypróbować żagle i że jeszcze parę drobiazgów doszło do zrobienia. Proponuje nam też zostanie tutaj trochę dłużej, żeby spędzić w Santa Cruz karnawał(razem z Leo jesteśmy prawie pewni, że to wszystko przez dziewczynę którą tutaj poznał…). Rozdrażniony całą sytuacją, biorę jego listę i rozplanowuję całość: co, kto i w który dzień. Martin zgadza się na każde słowo. Ostatnie dni są bardzo intensywne, ale w końcu udaje nam się wypłynąć! Z początkowego zapowiedzianego rejsu na 10-15-tego stycznia, udaje nam się opuścić marinę dopiero w nocy 4/5 lutego chwilę po północy. Wszystkie złe emocje mnie opuszczają, a podróż z ekipą która jak znalazła folię bąbelkową mało nie zaczęła się o nią bić musi być udana!
Czy można spowodować wypadek pośrodku oceanu? – czyli moje bliskie spotkanie z małym kontenerowcem, oraz inne przygody podczas podróży do Wysp Zielonego Przylądka już wkrótce!
Facebook Comments