Królestwo Tonga – zaskakujące miejsce o niezwykłej historii.


Jesteśmy młodsi! Odbyliśmy podróż w czasie ku przyszłości. Można to nazywać na różne sposoby, ale nie ulega wątpliwości, że 5 sierpnia 2017 roku całkowicie dla nas nie istniał. Zmieniając strefę czasową z -11 h na +13 h przesuwamy datę z 4-go bezpośrednio na 6-go. Nie ma to większego wpływu na codzienne życie, gdyż już od dłuższego czasu data nie ma dla nas żadnego znaczenia. Często zapominamy który jest rok. Miesiąc nie robi żadnej różnicy, gdyż pory roku przestały istnieć jako coś zmieniającego się systematycznie. Prawdziwej zimy nie widzieliśmy od ponad dwóch lat, a zmieniając kilkakrotnie półkule, zmienialiśmy także pory roku na przeciwne.

Żegluga z Niue zajmuje nam dwa i pół dnia. Warunki pogodowe są mało przyjemne ze względu na bardzo niestabilną pogodę. Nie zmienia to jednak naszych pozytywnych humorów z którymi przypływamy do Tongi, co do której wszyscy mamy bardzo duże oczekiwania.

Tak mniej więcej wyglądają trudy żeglowania przez 85% czasu.

Tonga

Tonga składa się z około 150 wysp, z których ponad 50 jest zamieszkałych. Można je podzielić na 5 widocznych grup. Kraj ten jest jedynym położonym na półkuli południowej królestwem, a także jedynym państwem na południowym Pacyfiku, który nigdy nie został skolonizowany. Wielki 'szacun’ dla Tongi! Królestwo to jest także uważane za miejsce narodzin Polinezji, a sama kultura sięga ponad 3000 lat. Dzisiaj populacja jednak ledwo przekracza 100 tys. mieszkańców, ale warto zauważyć, że ponad połowa z nich nie ma jeszcze ukończonych 25 lat.

Archipelag ten powstał jednak w całkiem niecodzienny sposób i mimo, iż większość osób będzie uzasadniać to ruchami tektonicznymi oraz wybuchami wulkanów, ja skłonię się bardziej w stronę pewnej legendy: Pewien rybak dawno temu niechcący wrzucił haczyk za głęboko i wyciągnął spod wody wyspę. Powtórzył ten proces jeszcze kilkadziesiąt razy i tak, wyspa po wyspie utworzył całą Tongę ;).

Lifuka

Naszym pierwszym miejscem postoju na Tondze jest wyspa Lifuka w grupie Ha’apai. Odwiedziłem w swoim życiu wiele miejsc, ale to przebija je chyba wszystkie. Nazywamy je „shit hole nr 3” po Panamie i Raiatei. Zdecydowanie jednak powinno dostać pierwsze miejsce. Katalizatorem tego nastawienia jest też fakt, że przypływamy tutaj w niedzielę, a same miasto wygląda na całkowicie wymarłe. Rozmowa z ludźmi, których na ulicy ciężko spotkać tego dnia, potęguje te odczucia jeszcze kilkukrotnie. Są oni tak rozleniwieni, że samo mówienie sprawia im dużo trudu i robią to tak wolno, że aż ciężko jest wytrzymać w skupieniu do końca zdania. Dotyczy to także policjanta do którego przychodzimy zgłosić nasze przypłynięcie. W jedynym miejscu, gdzie spodziewamy się zobaczyć jakieś życie, czyli barze dla żeglarzy, zastajemy tylko tabliczkę na zamkniętych drzwiach mówiącą: „Jeśli to czytasz, to jesteś albo za wcześnie, albo za późno”. Wszystko wskazuje na to, że nie jesteśmy tutaj 'w samą porę’.

Spacer po wyspie nie przynosi wielu zmian, a nawet powiększa poczucie beznadziejności. Z każdym krokiem chce się coraz mniej, a myśli coraz szybciej uciekają daleko stąd i nakłaniają do jak najszybszego opuszczenia tej wyspy.

Następnego dnia chodząc od ministerstwa do ministerstwa załatwiamy wszystkie formalności. Przychodzą osoby sprawdzające łódkę i przeprowadzające generalną kwarantannę. Dostajemy pieczątki do paszportu i odpływamy stąd czym prędzej.

Pierwsze wrażenia z grupy Ha’apai.

Panuje tutaj zwyczaj chowania zmarłych koło domu. Nagrobek na podwórku przed domem jest czymś normalnym. Dotyczy to nie tylko Tongi, ale także innych krajów południowego Pacyfiku.

Biblioteka miejska w Lifuce.

Możecie się śmiać, ale to ministerstwo sprawiedliwości i tak trzyma klasę w porównaniu do ministerstwa infrastruktury (niestety nie mamy zdjęcia).

Tofua

Już wieczorem dopływamy do oddalonej od Lifuki o 40 mil Tofua’i, ale dalej znajdującej się w tej samej grupie Ha’apai. Kiedyś ta wyspa była zamieszkała i można było odwiedzić trzy wioski. Król jednak nakazał jej całkowitą ewakuację ze względu na aktywny i zagrażający mieszkańcom wulkan. Obecnie populacja na tej wyspie wynosi całe 5 osób, które wróciły tutaj po jakimś czasie i zajmują się głównie uprawianiem kavy (nieoficjalnie słyszymy też, że plantacje marihuany mają się na Tofua’i całkiem dobrze). Ciekawe może być też odwiedzenie opuszczonych budynków i całych miejscowości. My jednak wybieramy się w to miejsce ze względu na jego geograficzną budowę. Tofua jest wulkanem z kraterem, w którym znajduje się jezioro, gdz mamy zamiar popływać. Podobno wrażenia są spektakularne, ale nie było nam dane ich doświadczyć. Już spieszę z wyjaśnieniami dlaczego.

Czytaj również:  Tuamotu - pierwszy raz na atolu

Ze względu na pogodę – zbyt duży wiatr i wysokie fale, możemy zrzucić kotwicę tylko po jednej stronie wyspy. Niestety w tamtym miejscu wyspa wita nas 10 metrowym klifem wpadającym prosto do wody. Jesteśmy dość zdeterminowani i znajdujemy nawet miejsce, gdzie na skałach udaje nam się przymocować dinghersa, jednak tak wysoka ściana jest dla nas nie do sforsowania. Pomimo iż jesteśmy psychicznie przygotowani na przedzieranie się przez tropikalny las na przestrzał to niestety musimy zrezygnować z naszych planów. Nie ulega jednak wątpliwości, że na 3 minuty zwiększamy populację Tofua’i niemal dwukrotnie!

Grupa Vava’u

Po 80 milach wpływamy w środku nocy do grupy Vava’u. Ze względu na godzinę musimy też zmienić plan i zrzucić kotwicę w miejscu, w którym warunki nam na to pozwalają. Zostajemy na dwie noce, głównie się relaksując. Nie omija nas też spacer i małe zwiedzanie. Odczucia mamy całkowicie inne, niż na poprzednich wyspach. Plaża, jaskinia – mimo, iż widoki nie zapierają dechu w piersiach to są bardzo przyjemne. Autostopując natykamy się także na polski akcent. Pani, która oferuje nam podwózkę ma matkę Polkę i wita nas serdecznym „dzień dobry”.

Dinghers’a zostawiamy na brzegu i ruszamy.

Jest i pierwszy autostop na Tondze.

Z jakiegoś powodu widoki dają nam do myślenia o Nowej Zelandii.

Grupa Vava’u składa się z jednej dużej wyspy, oraz wielu mniejszych porozrzucanych na południe od niej. Często takie wyspy połączone są ze sobą mostami lub prostym nasypem i drogą przez niego prowadzącą. Tam gdzie odległości są większe utworzyły się korytarze, w których żegluga to sama przyjemność. Gdy nadchodzi czas, postawienie żagli zajmuje nam chwilkę – lina w jednej ręce, piwo w drugiej. Kilka mil między wysepkami zlatuje bardzo szybko, a ze względu na brak fal i małe odległości od lądu, przypomina to bardziej rejs po Mazurach, niż po Oceanie. Sama radość.

Miasto jest już tutaj znacznie większe, a w oczy aż rzucają się „tłumy” innych żeglarzy. Trzeba jeszcze załatwić formalności związane ze zmianą grupy z Ha’apai na Vava’u, ale nie zajmują nam one dużo czasu. John w tym czasie wymyśla plan, by wynająć samochód, zaprosić nas do przyłączenia się do niego i wyruszenia na cały dzień odwiedzając najciekawsze miejsca. Utrudnia nam to wyciekający freon z lodówki. Cały poranek spędzamy nad rozwiązaniem tego problemu, który i tak ciągnie się jeszcze przez kilka dni. Sama wycieczka jest bardzo przyjemna. Jeździmy od jednego do drugiego punktu widokowego, by w paru miejscach zatrzymać się chwilę dłużej i polatać dronem. Jest ładnie, ale bez szału. Muszę przyznać 100% racji większości przewodników, które mówią nam, że jeśli chcesz zwiedzic Tongę to musisz się zamoczyć.

Miasteczko – stolica.

Mniejsze miejscowości – wioski.

Flaga Tongi wygląda tak.

Tak wygląda grupa Vava’u (a przynajmniej jej część).

Pod wodą

Kolejny dzień zostajemy sami na jachcie, gdyż John postanowia zainwestować małą fortunkę (ok 900zł) na jednodniową wycieczkę, by popływać z wielorybami. Przeżycia jakimi się z nami dzieli są niesamowite, a zdjęcia i filmiki jeszcze lepsze. Jak to działa? Wieloryb bierze 3 wdechy co około 20 min. Znając jego prędkość i kierunek można łatwo obliczyć i przewidzieć jego następne wypłynięcie. W takim miejscu wyrzuca się turystów do wody. John miał oko wieloryba na wyciągnięcie ręki. Z ciekawych ciekawostek mogę napisać, że zwierzęta te są bardzo czułe na kobiety w ciąży i na małe dzieci. W nieznany mi sposób rozpoznają kobietę w ciąży z kilku kilometrów – nie mam pojęcia jak. Jeśli natomiast masz jacht i wrzucisz gdzieś przy wielorybim szlaku małe dzieci do wody, to jest duże prawdopodobieństwo, że przypłynie wieloryb ze swoim małym wielorybkiem i będzie go karmił mlekiem tuż pod Twoją łódką. Nic tylko kupować małe wietnamskie dzieci i wyrzucać za burtę.

Czytaj również:  Markizy, część I

Zaraz po tym jak wrócił John zawijamy kotwicę i żeglujemy dalej. Zatrzymujemy się też przy jaskini Swallows. Wskakujemy w dinghersa i wpływamy do środka. Teraz czas bym i ja sie zmoczył. Wspinam się po ścianach jaskini, wskakuję do wody – jest cudownie. Jestem w jednym z najpiękniejszych miejsc jakie do tej pory odwiedziłem. Nie ma co tu wiele opisywać. Sami zobaczcie.

Wpływamy do jaskini.

Jest większa niż się na pierwszy rzut oka to wydawało.

Tuż obok jest jej mniejsza siostra i wygląda tak.

Tego dnia zatrzymujemy się w zatoce przy której możemy cieszyć się fajnym snorkelowaniem. Nie zostajemy tam jednak długo i żeglujemy dalej, by zacumować przy prywatnej wyspie. Spacer dookoła zajmuje nam jakieś 10 min. Pijemy tam jeszcze piwko i krążymy po ścieżkach, które wyznaczają nam małe palmy. Jesteśmy w raju nr… Nie wiem, który jest już to raj z kolei, ale kolejny numer nadchodzi już następnego dnia.

„Blue Lagoon” jest miejscem naszego następnego postoju, który zapełnia nam kolejne godziny tego kilkudniowego żeglownego wypadu po grupie Vava’u. Jest tu jeszcze piękniej. Kolor wody miażdży wszystko. Snorkelujemy chwilę, wbijamy na wyspę, latamy dronem i trzeba już wracać do największego miasta, gdyż nasza lodówka ciągle nie działa. Serki już ulegają zniszczeniu, a napoje musimy pić na ciepło.

Blue Lagoon. Z daleka można dostrzeć białą kropkę, którą jest…

Ladoga. Stąd lepiej widać kolor wody i mnie machającego do drona.

Cumujemy też do brzegu, który niczym nie ustępuje swym urokiem całości.

Miasto wita nas paskudną pogodą, która uziemia nas na chwilę. Załatwiamy w tym czasie jednak wszystkie niezbędne sprawy: naprawiamy lodówkę, robimy zakupy, a nawet przyrządzamy i próbujemy kavy (o kavie w akapicie poniżej).

Jak już wcześniej wspomniałem, to co najlepsze na Tondze znajduje się pod wodą, a dwie najciekawsze atrakcje zostawiliśmy na sam koniec. Już po wymeldowaniu się z kraju płyniemy do ogrodu koralowego (coral garden). Pływające tam tysiące rybek stwarzają to miejsce niepowtarzalnym. Normalnie oglądałbym to z otwartymi ustami, ale pod wodą jest to dość trudne, więc muszę się zadowolić leżeniem z rurką w ustach pod czujnym okiem krążącego rekina. Po godzinie trzeba się zwijać do ostatniej atrakcji – podwodnej jaskini.

Zabieramy się za snorkelowanie.

Pod wodą jest co oglądać.

Rafa na Tondze jest piękna.

Znalezienie jaskini zajmuje nam trochę czasu, gdyż wejście do niej znajduje się pod taflą oceanu. Jedynym charakterystycznym szczegółem, dzięki któremu można ją dostrzec jest ciemniejszy kolor wody znajdujący się przy brzegu. Wskakuję tutaj do wody z Johnem. Dwa metry w dół, parę metrów wgłąb i znowu dwa metry do góry. Jesteśmy w środku i oddychamy powietrzem, które jest tam uwięzione (aż się prosi żeby puścić bąka). Jestem pierwszy raz w takim miejscu. Nurkując nie wiedziałem kiedy będę mógł złapać oddech, ale pomimo tego ogarnia mnie spokój i podniecenie. Jedynym światłem tu docierającym jest to przebijające się przez dziurę, którą tu wpłynąłem, ale i tak jest jasno i wszystko widać. Dla tego błękitu i samej świadomości bycia w podwodnej jaskini – warto!

Czytaj również:  Życie na Kanarach 3

Przed nami jedna z dłużych przepraw przekraczająca 500 mil. Zmieniamy podczas tej żegluli hemisferę i meldujemy się po stronie wschodniej. O przygodach na Fidżi w następnym poście, a na koniec kilka ciekawostek z Królestwa Tongi.

Jedyne światło które tu dociera dochodzi z tej dziury za mną. Przebija się ono tamtędy i rozświetla jaskinie na błękitny kolor odbijając się od talfi wody jeszcze kilka razy (co widać na tym zdjęciu). W rzeczywistości było tam dość ciemno.

Sztandarowe zdjęcie na tle dziury którą wpłynęliśmy.

Ciekawostki

  • Wyspy Królestwa Tongi często nazywane są Wyspami Przyjaźni. Tę nazwę pierwszy raz użył nie kto inny, jak sam kapitan Cook, ze względu na to w jaki sposób przywitali go lokalsi. Wymienił tutaj żółwie z Galapagos na lokalną kavę, ale mimo to musiał uciekać w pośpiechu, gdyż Tongijczycy jak się później okazało chcieli go zabić i zjeść po śmierci (ostatnia zjedzona osoba – 1806 r.). Do dzisiaj jednak na niejednej mapie można znaleźć nazwę : „Wyspy Przyjaźni”.
  • Kava – tradycyjny napój zaparzany na bazie korzenia kavy. Jeden z najobrzydliwszych napojów jaki kiedykolwiek kosztowałem. Może być on uznawany za lekki narkotyk, ze względu na jego działania uboczne: drętwienie jamy ustnej i kończyn. Po paru kubkach najmocniejszej na świecie kavy (bo za taką uznawana jest ta tongijska) nie poczułem nic, oprócz obrzydliwego smaku przypominającego płyn z wyciśniętej gąbki po myciu naczyć.
  • Woreczek kavy. Idealny na jedno posiedzenie.

    Trzeba ją zalać ciepłą wodą i porządnie odcedzić. Lepiej od gazy sprawuje się tutaj porządna skarpeta.

  • Strefa czasowa to UTC +13, co czyni Tongę krajem, w którym zaczyna się dzień. Będąc tutaj masz wrażenie, że jednak on się tutaj też zatrzymuje. Wszyscy są niesamowicie wolni, nawet gdy po prostu mówią. Pospieszanie jest za to uznawane za obrazę. Nikogo więc nie dziwi napis na drzwiach restauracji czy sklepu: „Jeśli jest zamknięte to jesteś, albo za wcześnie, albo za późno”.
  • Królestwo Tongi wraz z państwem Kiribati zajmuje pierwsze miejsce w rankingu najgrubszych ludzi na świecie. 9/10 ludzi jest otyłych – co można zauważyć na pierwszy rzut oka. Oni sami podsumowują to żartem: „Palangi (cudzoziemiec) je, aż będzie pełny, Tongijczyk je, aż będzie zmęczony”. Statystyki te mogą jednak dziwić ze względu na fakt, że Tonga jest jednym z nielicznych krajów na świecie bez McDonalda, ani żadnej innej globalnej sieci fastfood.
  • Jeśli  Tongijczyk chciałby jednak już zrzucić trochę wagi, to może zrobić to tylko 6 razy w ciągu tygodnia. Niedziela jest dniem świętym i nie tylko praca jest zakazana. Nie można w tym dniu uprawiać żadnego sportu, wliczając choćby nawet pływanie.
  • Utrudnieniem dla takich podróżników jak my, może być też zakaz spania w namiocie, czy też nakaz noszenia koszulki (ani upał, ani to, że chcesz popływać w Oceanie nie zwalnia Cię z tego faktu). Można nosić krótkie spodenki tylko wtedy, gdy zakrywają one kolana.
  • Sami Tongijczycy rozwiązują ten problem chodząc w spódnicach – mają zakryte kolana, a zarazem przewiewny strój. Można taki ubiór zobaczyć głównie wśród mundurków szkolnych i niedzielnych strojów, które dodatkowo owijane są jakimś workiem wokół pasa.
  • Młodzi Tongijczycy spieszą do domu po nieudanym sprawdzianie z przyrody. Ten w środku dostał jedynkę i wie, że czeka go porządne lanie od taty. Natomiast reszta z dobrymi wynikami cieszy się, bo dzięki swoim dostatecznym spędzą resztę dnia grając w pokemony i śmiejąc się z nieszczęśnika w środku. – Koloryzowane.

  • Przez cały pobyt na Tondze nie widziałem ani jednej ładnej dziewczyny, a oglądając w gazecie zdjęcia z wyborów miss, mogę śmiało stwierdzić, że są one jednymi z najbrzydszych na świecie. Gdyby jednak znalazł się jakiś odważny, to zalecam pamiętać o tradycji związanej z tym krajem: Po nocy poślubnej – panna młoda jest zobowiązana wyjść na balkon i pokazać całej rodzinie zakrwawione prześcieradło.

Facebook Comments