Bariloche – kradzież, naziści i walka o życie
Ze stolicy Urugwaju do Bariloche, do którego zmierzamy jest do pokonania dystans 2100 km. Mamy tam umówionego hosta, u którego możemy zostać tak długo jak tylko chcemy. Nie ukrywamy, że przez couchsurfing nieco się rozleniwiliśmy i staramy się jak najmniej czasu spędzać w drodze podróżując pomiędzy poszczególnymi miastami. Zależy nam zatem by być tam jak najszybciej, żeby znów zadomowić się na kilka dni w czterech kątach i wygodnym łóżeczku. Według naszych przewidywań powinno zająć nam to jakieś 4 doby. Pierwszy dzień idzie całkiem nieźle, wydostajemy się z Urugwaju docierając do miejscowości Lujan, omijając ogromne Buenos Aires, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Śpimy na starej naczepie i z samego rana ponownie stajemy na drodze. Nic nie wskazuje na to, że za kilka godzin cała dalsza podróż stanie pod wielkim znakiem zapytania. Wszystko za sprawą jednego cygana.
Po kilku godzinach bezowocnego łapania ze stacji wyjeżdża stary zdezelowany Ford, z kierowcą o cygańskich rysach twarzy. Pyta dokąd jedziemy. Mówimy: „Mercedes”. Zabiera nas. Chowamy nasze bagaże do bagażnika i wsiadamy do środka, gdzie poza nami znajduje się 5 osób: kierowca, jego dziewczyna z dzieckiem oraz na tylnym siedzeniu młodzieniaszek z kolejnym bachorem. 7 osób w aucie i jak to u cyganów bród, smród i ubóstwo. Jedziemy jakieś 20 minut po drodze przejeżdżając przez bramki opłat i po 60 km wspólnej podróży kierowca zjeżdża z drogi i mówi, że tu skręca i czy dla nas jest okej, żeby wysiąść. Przytakujemy. Wysiada z auta żeby otworzyć nam bagażnik zamykany na klucz. Robimy to samo. W tym momencie następuje coś, na co nie była przygotowana nasza czujność uśpiona przez wszystkich dobrych ludzi, których spotykaliśmy do tej pory na naszej drodze. Kierowca nagle wskakuje do auta i odjeżdża jakąś polną drogą zostawiając nas po środku niczego, przy jakiejś starej fabryce. Zaczynam biec za samochodem ale jest już za późno. Próbuję dostrzec jeszcze numer tablicy rejestracyjnej, jednak auto pozbawione jest jakichkolwiek blach. Olek biegnie do ludzi pracujących w fabryce i wszczyna raban. Ludzie dzwonią po policję. Mają zjawić się za kwadrans. My w tym czasie załamani liczymy straty. Dość szybko dociera do nas, że o ile nasze wszystkie cenne rzeczy (właściwie cenna jest tylko kamera) jesteśmy w stanie powoli skompletować po drodze, o tyle skradziony paszport, który Olek trzymał w plecaku uniemożliwia dalszą podróż. Po około 15 minutach na miejscu zjawia się policja. Niestety nikt nie mówi po angielsku. Łamanym hiszpańskim, na migi i przy użyciu google tłumacza opowiadamy o tym co właśnie się stało. Policjanci zawożą nas na niewielki komisariat przy autostradzie, gdzie składamy dalsze zeznania. Jeden z funkcjonariuszy wpada na genialny pomysł, że skoro przejeżdżaliśmy z Lujan do miasta Mercedes, to musieliśmy przejeżdżać też przez bramki płatnicze na autostradzie na których są kamery. BINGO! Wsiadamy do radiowozu i jedziemy do punktu opłat, by rozpoznać na zdjęciu samochód, którym jechaliśmy. Udaje się to dość szybko, jednak… NIESTETY, kamery robią zdjęcia samochodu od tyłu, a z tyłu jak już wiecie nasz złodziejaszek tablicy rejestracyjnej nie miał. Załamani wracamy na posterunek. Próbujemy dowiedzieć się, w jaki sposób można wyrobić paszport bez powrotu do kraju i czy jest to w ogóle możliwe. Nagle dostajemy informację, że policja jest na tropie naszego gagatka. Kierowca – złodziej był na tyle głupi (w końcu to cygan), że po 2 godzinach wracając do domu pojawił się na tych samych bramkach płatniczych. Jeden z pracowników stacji opłat rozpoznał samochód ze zdjęcia i poinformował o tym policję, która przystąpiła do obławy. W napięciu czekamy na dalszy rozwój wydarzeń i dostajemy kolejną informację, że udało złapać się naszych złodziei! Jeden z policjantów zabiera mnie i pędzimy radiowozem na miejsce, by rozpoznać sprawcę. Z daleka już widzę zdezelowany wóz, a po podjechaniu kilkudziesięciu metrów bliżej dostrzegam też naszego kierowcę ze swoją dziewczyną skutych kajdankami w wozie policyjnym. Widok ten przyprawia mnie o niemały uśmiech. Jeszcze większy pojawia się, kiedy widzę, jak policjanci wyciągają z bagażnika nasze plecaki. Od razu sprawdzam czy jest kamera. JEST. Olka paszport? TEŻ! Jesteśmy uratowani!
Dziękuję wszystkim policjantom z osobna (a jest ich na miejscu niemało). Kiedy emocje opadają wracamy na nasz posterunek. Policjanci sami przyznają, że mieliśmy duże szczęście i taki finał sprawy zdarza się tu niezwykle rzadko. Jedziemy jeszcze do innego miasta złożyć kolejne zeznania i dopiero tam odzyskujemy (już na stałe) nasze bagaże. Nie możemy jednak opuścić jeszcze okolicy, bo jutro nasz ancymon trafia do więzienia i musimy stawić się następnego dnia w sądzie. Pytamy, czy możemy przespać się na komisariacie. Mamy za dużo wrażeń na dziś i chcemy spędzić noc w bezpiecznym miejscu. Policjanci zgadzają się bez problemu i siedzimy razem do późnej nocy. Popijamy mate, a policjantki przygotowują trzy blachy pizzy. Po takiej wyżerce padamy do snu. Jesteśmy wykończeni.
Rano budzi nas komendant około 7, szybko się ogarniamy i przyjeżdża po nas podstawiony radiowóz. Jedziemy do sądu do miasta Mercedes, pod którego budynkiem jesteśmy bacznie obserwowani przez cygańską rodzinę oskarżonych, która także zjawia się na rozprawę. Patrzą nam w oczy przecząco kiwając głowami. Satysfakcję mamy ogromną. Zaraz wsadzimy cyganów do paki! Po 20 minutach jesteśmy wolni i policjanci oferują nam podwózkę za miasto na wylotówkę. Straciliśmy półtorej doby, ale odzyskaliśmy możliwość dalszej podróży. Nie da się opisać jak wdzięczni jesteśmy argentyńskiej policji. Słowo dziękuję padło tego dnia z naszych ust kilkadziesiąt razy.
Stop w tej części Argentyny działa średnio, chociaż jest lepiej niż na północy kraju. Żabimi skokami zaczynamy docierać powoli do Patagonii, gdzie odległości stają się coraz większe, a pomiędzy miastami nie ma totalnie nic. Na jednej ze stacji spotykamy dwie Argentyki, podróżujące podobnie jak my do Bariloche. Mają przepyszną matę i… 60 letni namiot, odziedziczony przez jedną z nich po dziadku, który używał go na obozach będąc skautem w czasach młodości. Namiot ten waży więcej niż mój cały bagaż. Jednym słowem rzeźnia. Nie wyobrażam sobie targać czegoś takiego na plecach.
Dalsza droga to masa stopów, sporo chodzenia i momentami bezradność. Bezradność, bo niektóre drogi są jakby zapomniane przez mieszkańców. Nie jeździ tu dosłownie NIC! Po siedmiu dniach docieramy w końcu do Bariloche, które od początku urzeka nas swoim pięknem. Przypomina ono wyglądem nasze polskie Zakopane (co ciekawe te dwa miasta są miastami partnerskimi). Są tu jeziora, góry i… ceny z kosmosu oraz masa turystów. Pełna nazwa San Carlos de Bariloche wiąże się z ciekawą historią. Otóż pierwszymi osadnikami na tych terenach byli Indianie, nazywani w języki Mapuche 'Veriloche’, co oznacza: 'ludzie po drugiej stronie gór’. W 1895 r. do miasta przybył chillijski imigrant niemieckiego pochodzenia – Don Carlos Wiederhold, do którego list chciał wysłać niemiecki kupiec Piwonka mający swój sklep w okolicy. Dla żartu (lub przez pomyłkę) zamiast tytułu Don Carlos, zaadresował list do San Carlos de Bariloche (san oznacza święty), stąd pełna aktualnie obowiązująca nazwa San Carlos de Bariloche.
Tyle historia, wracamy do nas. A znajdujemy się właśnie na stacji YPF skąd odbiera nas Ricki i zawozi do swojej posesji. Jest to niewielki drewniany domek, położony w zacisznej części miasta, z dala od centrum i tłumu turystów, w którym dostajemy swój pokój i możemy wziąć ciepły prysznic, do którego nie trzeba nas namawiać. Drugiego dnia po przybyciu zostajemy zaproszeni przez sąsiadkę naszego hosta na urodzinowe asado, o którym słyszeliśmy praktycznie każdego dnia podczas naszego pobytu w tym kraju. Asado to uczta (podobna do naszego polskiego grilla, choć jak mówią argentyńczycy asado jest wyjątkowe i niepodobne do niczego innego) na którą zaprasza się znajomych i grilluje wołowinę lub baraninę. Nie było nas stać na takie rarytasy, a źe uwielbiamy smakować tradycyjnej kuchni państw, które odwiedzamy z zaproszenia cieszymy się podwójnie. Na przyjęciu zjawia się rodzina, znajomi i sąsiedzi jubilatki, a rolę asadora (osoby sprawującej pieczę nad mięsem) przejmuje jej syn. Asadorem zawsze jest mężczyzna i nigdy nie można mu wchodzić w paradę. Na początek dostajemy morchillę (identyczna jak kaszanka, tylko bez kaszy) i kiełbasę, po chwili pojawiają się chinchullines (grillowane flaczki) i costillas (żeberka), aż w końcu wjeżdża danie główne czyli vacio (wołowy stek). Jest też szampan, przepyszne owocowe ciasto i lody. Jednak to co nas urzeka najbardziej to Provoleta – półtwardy ser w formie cylindrycznej, podawany w plastrach o grubości około 2 cm, topiony w środku, a chrupiący na zewnątrz, posypany oregano z dodatkiem ziół i przypraw. Coś wspaniałego! Z czystym sumieniem odhaczamy to tradycyjne argentyńskie jedzonko, dziękujemy jubilatce za zaproszenie i wspaniałą ucztę i słaniając się z przejedzenia na nogach wsiadamy do auta Rickiego, który zawozi nas na wycieczkę po mieście pokazując najpiękniejsze miejsca Bariloche. Jedziemy wzdłuż jeziora Nauhel Huapi, które nadaje klimat temu miejscu. Robimy rundkę wokół zachodniej części jeziora Perito Moreno odwiedzając dzielnice Villę Tacul i Puerto Lopez, po czym zostawiamy samochód na drodze i urządzamy długi spacer leśnymi ścieżkami docierając do Ukrytego Jeziora, a dalej na plażę, która po wybuchu wulkanu pokryta jest cała pumeksem wulkanicznym. Na YouTube można znaleźć filmy ludzi biegających tego dnia po tafli jeziora, które całe pokryte jest owym pumeksem i nie wpadających do wody. Niewiarygodne! Po wycieczce Ricki przyrządza nam popularne Empanadas – niesamowicie smaczne argentyńskie pierogi, a my stawiamy na stół polską wódkę Wyborową! No może nie do końca polską, bo produkowaną w Argentynie, ale według polskiego przepisu! Nasze podniebienia dawno nie miały tak dobrze jak dzisiaj.
To co komplikuje życie w Bariloche to wcześniej wspomniana masa turystów i transport miejski. Trzeciego dnia mamy w planach trekking na Cerro Cathedral. Wstajemy wcześnie rano, kupujemy ciastka i ruszamy na przystanek, skąd mamy dostać się na Villa Cathedral, gdzie zaczniemy naszą czterogodzinną wędrówkę na szczyt. Poddajemy się po dwóch godzinach oczekiwania na autobus. Rozkłady jazdy są tu tylko umowne. Zmieniamy na szybko plan, zamiast trekkingu będzie dziś zwiedzanie miasta. Udajemy się do sklepu kupić pocztówki i teraz ciekawostka. Można tu kupić masę książek o Hitlerze, nazistach, SS i wszystkim co związane z III Rzeszą. Jak mówi teoria spiskowa, to właśnie tutaj swojego żywota dokonał Adolf Hitler wraz z Ewą Braun i dwójką dzieci. Od Rickiego dowiadujemy się też, że schronienie tu znalazła masa nazistów, która do tej pory nie wyrzekła się swoich poglądów, a jeden z nich – Erich Priebke – były SSman o randze Hauptsturmfuhrera (w SA i SS odpowiednika stopnia kapitana w Wehrmachcie) przez wiele lat był dyrektorem niemieckiej szkoły w Bariloche.
Darujemy sobie nazistowskie lektury. Kupujemy widokówki i idziemy na pocztę. Tu czeka nas szok. Cena za znaczek to 14 zł! Nasz dzienny limit na osobę to 30 zł, a kartek do wysłania mamy 9. Wynik równania jest prosty: na pocztówki będziecie musieli jeszcze trochę poczekać 😉
Choć większość osób twierdzi, że centrum miasta nie wyróżnia się niczym specjalnym, nam spaceruje się tu bardzo przyjemnie. Sporo zieleni, park, drewniane domki i cudowne widoki. Jest pięknie!
Kolejny dzień to próba numer dwa górskiego trekkingu. Tym razem nie chcąc ponieść klęski na przystanku autobusowym zmieniamy nasz cel. Jest nim Refugio Lopez, położone w drodze na szczyt Cerro Lopez. Od początku nie idzie nam najlepiej. Popełniamy błąd i wysiadamy w Colonia Suiza, o jeden przystanek za daleko i mamy kawałek marszu do samej ścieżki prowadzącej na szczyt. Docieramy tam po godzinie i przypadkowo wybieramy najtrudniejszy szlak, jakim w życiu mieliśmy okazję chodzić po górach. Po dwóch godzinach MORDERCZEJ wspinaczki, w czasie której dwa razy namawiam Olka, żeby się nie poddawał i szedł dalej, docieramy do schroniska. Jemy ciastka, które zostały nam z dnia poprzedniego i zostajemy bez żadnego jedzenia. Paczka ciastek to było wszystko co tego dnia wzięliśmy w góry. Podobnie jak krótki rękawek i krótkie spodenki, jeśli chodzi o ubrania 😉 Po kilkudziesięciu minutach odpoczynku postanawiamy nie kończyć tylko na schronisku i zaatakować szczyt. Tutaj jednak żarty się kończą i wspinaczka po skałach jest dopiero wyzwaniem. Olek ze swoim lękiem wysokości poddaje się i zawraca, a ja maszeruję dalej z pół litrem wody. Resztkami sił docieram na szczyt, z którego rozpościera się przepiękny widok na okolicę. Przez kilka minut podziwiam krajobraz zastanawiając się, jak wrócę do schroniska będąc wykończonym i nie czując sił w nogach. Odpoczywam jeszcze trochę, jednak nie chcąc zmarznąć do reszty (zimny wiatr i śnieg w okolicach szczytu) zaznaczam na nawigacji schronisko i schodzę, a raczej ślizgam się po prawie pionowej ścianie w dół. Po 20 minutach takiego zejścia jestem wykończony. Czuję, że moje nogi zaraz eksplodują z bólu. Dopijam resztkę wody. Jeszcze szybki rzut oka na nawigację i nagle oblewa mnie zimny pot… Uświadamiam sobie, że zaznaczając schronisko, w którym czeka na mnie Olek popełniłem błąd i zamiast Refugio Lopez zaznaczyłem jakiś camping po drugiej stronie góry. Obracam się i jestem przerażony. Do pokonania pionowa ściana. Robię 2 kroki w górę i zsuwam się jeden krok w dół. Dwa w górę, jeden w dół. Dookoła ani jednej żywej duszy, w plecaku ani okruszka chleba i kropli wody. NIC. Jestem zdany sam na siebie. Ze zmęczenia co 2 minuty siadam na kamieniach, które zsuwają się razem ze mną w dół. Kręci mi się w głowie i zaczynam rozmawiać sam ze sobą. Nie poddaję się i próbuję wziąć się w garść robiąc kilka kroków w górę. Po kilkudziesięciu minutach w oddali zauważam grupkę ludzi. Wołam o pomoc i proszę o wodę. Echo niesie się po całych górach, jednak ludzie nie reagują. Po morderczym wysiłku wykończony docieram ponownie na szczyt skąd zauważam właściwy szlak prowadzący do jeziora, które mijałem wdrapując się na Cerro Lopez. Jestem uratowany! Organizm widząc w oddali wodę znajduje siły na dalszą wędrówkę, która jest ostrożnym schodzeniem, gdzie nad każdym krokiem trzeba zastanowić się dwa razy. W końcu docieram do upragnionego źródła wody. Piję ile tylko się da. Napełniam też pustą butelkę do pełna i po chwili widzę schronisko. Powoli, powoli ostrożnie maszerując w dół w końcu docieram do Olka. Przed nami jakaś godzina nie najłatwiejszego marszu, ale to już jest pikuś. Jestem szczęśliwy, że żyję! Przyznam szczerze, że pierwszy raz podczas tej podróży bałem się o swoje życie 😀 Do następnego trekkingu na pewno przygotujemy się dużo lepiej 🙂
Do przystanku docieramy po 21. Zgodnie z przewidywaniami Rickiego autobusy kursują tylko do 21, zatem czeka nas jeszcze 14 km wędrówka. Szybko łapiemy stopa na sześciokilometrowy dystans. Zostaje 'tylko’ 8. Do hosta docieramy po 23. Jesteśmy całkowicie wykończeni. Zgodnie z obietnicą jutro o 7 rano powinniśmy opuścić jego mieszkanie i ruszyć dalej. Wiemy doskonale, że nie damy rady. Prosimy o jeden dzień dłużej. Ricki zgadza się bez problemu. Cały kolejny dzień nie wychodzimy nawet z domu. OD-PO-CZY-WA-MY! Właściwie w odpoczywaniu jesteśmy ekspertami i w każdym większym mieście robimy sobie taki dzień laby. Ten jednak należał nam się jak nigdy wcześniej. Następnego dnia, pełni sił zostajemy odwiezieni przez Rickiego do centrum. Tam żegnamy się z naszym hostem, kupujemy croissanty (w końcu dzisiaj jest tłusty czwartek) i stajemy ponownie na Routa 40, by łapać stopa na południe kontynentu. Nasz kolejny cel to El Calafate i lodowiec Perito Moreno! Nie możemy się doczekać!
Facebook Comments