Australia – podsumowanie budżetu, oraz poszukiwanie pracy.
Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają, że można się cieszyć życiem i podróżą bez nich. Zgadzam się z tym stwierdzeniem w 95%, gdyż z pustym żołądkiem ciężko być szczęśliwym, a od czasu do czasu zdarzają się sytuacje, w których gotówka jest niezbędna. Do Australii przypływam z minusowym stanem pieniężnym i rozglądam się za pracą, więc uznałem że jest to idealny moment, by uchylić rąbka tajemnicy związanego z budżetem od początku tej wyprawy. Ile i na co? Zapraszam.
Budżet
Planowanie budżetu
Jestem jeszcze w Polsce, ale dotychczasowe podróże nauczyły mnie już, jak niewiele jest potrzebne do szczęścia. Dobra materialne nie dają tyle radości co napotkani ludzie i przygody, ale jednak podróż będąc głodnym nie jest zbyt przyjemna. Koszty jedzenia, tak jak i wszystkich innych rzeczy zależą oczywiście od kraju, więc wydatki będą zróżnicowane. Szacuję jednak średni wydatek przy nisko budżetówce na 750 zł miesięcznie i planuję czas wycieczki na 2-2,5 roku, co daje mi bezpieczną kwotę na wyjazd 22,5 tys. złotych.
W praktyce
Rzucam pracę, bronię magisterkę, mam zaoszczędzone 11 tys. PLN, Maciek i Olek są już od 4 tygodni na Gibraltarze z budżetami nie tak wiele przekraczającymi mój własny. Czas ruszać, musi wystarczyć, a jak nie wystarczy to się coś wymyśli.
Wydatki
Jest już 25 miesięcy drogi za mną, wpływam do Australii, a mój stan finansowy wynosi ponad 7 tys. zł. na minusie. Wydając średnio 720 zł miesięcznie poleciało mi 18 kafli. Jest to bardzo kwota wypadkowa, gdyż od czasu do czasu wpadały jakieś grosze z nieba.
Ogólne wydatki
Muszę przyznać, że nigdy nie liczyłem ile pieniędzy jest przeznaczonych na co, ale największym wydatkiem mimo wszystko jest chyba jedzenie. O ile w trakcie samego stopowania głównym posiłkiem jest najtańsze „ścierwo jedzenie” z supermarketu to jednak raz na jakiś czas trzeba zjeść coś co zawiera jakiekolwiek substancje odżywcze. Więcej pieniędzy wydaję już, gdy zatrzymuję się w jakimś mieście u hosta: transport publiczny na terenie miasta, wstępy do atrakcji turystycznych, czy ugotowanie polskiego obiadu w ramach podziękowania. Niektóre miejsca warte odwiedzenia także bywają drogie np. Machu Picchu – 150 zł, jezioro Titicaca – 100 zł, Park Narodowy Galapagos – 550 zł i są to koszty, które można ominąć, ale potem tego żałować. Wiem, bo głównie ze względu na koszty ominąłem wodospady Iguazu, a dzisiaj już wiem, że lepiej było po prostu sprzedać nerkę. Kolejnym głównym kosztem są kosmetyki i ubrania, które dużo szybciej ulegają zużyciu niż w normalnych warunkach. Nie znam się, ale to pewnie ze względu na częste pranie ręczne.
Dodatkowe pieniądze
W podróży niskobudżetowej jak ta, trzeba się liczyć z każdym groszem, więc od czasu do czasu, gdy natrafi się jakaś okazja, warto zatrzymać się na chwilkę by podreperować budżet. W ciągu tych dwóch lat miałem okazję popracować fizycznie dźwigając przedmioty, czyszcząc i naprawiając jachty, dorabiając jako „linehandler” w kanale panamskim, ucząc języka angielskiego w Kolumbii, grając jako aktor (pasażer samolotu) na planie filmowym, grając na gitarze i śpiewając na ulicy, czy robiąc bańki. Takich prac nie było jednak wystarczająco dużo, a dodatkowe pieniądze mogę szacować na wysokość 2-3 tys. zł. (nie są one wliczone powyżej). W tym miejscu chciałbym bardzo podziękować wszystkim osobom, które skorzystały z przycisku „postaw piwo” na naszej stronie i wsparły nas w podróży. Wypiliśmy Wasze zdrowie! Dzięki Wam, także „akcja pocztówka” z Bora Bora okazała się sukcesem, a pieniądze zostały przeznaczone zgodnie z założeniem na opłaty Dropboxa i niemal pokryły jego roczny koszt. Dziękujemy! Podczas autostopu, nieraz zdarza się, że kierowca chce Cię wspomóc. O ile z przyjmowaniem jedzenia nie mam większego problemu i jeśli widzę, że ktoś naprawdę chce mi postawić obiad, to nie staram się go przekonywać, że jest to zły pomysł. Pieniędzy od kierowców zazwyczaj nie przyjmuję, ale w niektórych wypadkach, gdy taka osoba bardzo nalega mogę wziąć „pesosa” na kolację, co zdarzyło się parę razy.
Dodatkowe wydatki
Namiotu na plecach nie noszę na darmo i na dzień obecny mogę go śmiało nazwać „domem”. Bywały jednak ekstremalne sytuacje (20 szczekających psów przez całą noc przy -1 stopniu Celsjusza, czy huragan w Panamie, gdy po 24 h w namiocie miałem wszystko przemoczone włącznie ze śpiworem, a nie było możliwości wysuszenia tego, bo ciągle padało), gdy trzeba było skorzystać z hostelu, co zdarzyło mi się zaledwie parę razy. Największym jednak kosztem dla mnie był towarzyszący mi pech z elektroniką. Moje go pro było wadliwe od chwili wyjazdu, następne było skradzione wraz z portfelem (też spora strata gotówki i dostępu do elektronicznych pieniędzy, bo zostałem bez karty). Trzecia kamera kupiona na brazylijskim „allegro”, także okazała się wadliwa. Po 8 miesiącach bez telefonu, kupiłem idealnie wyszlifowany kawałek szkła w kształcie smartfona w opakowaniu (kolumbijska magia na moich oczach) i byłem zmuszony do kupna następnego. Miałem dwie spalone ładowarki do laptopa i martwy dysk twardy do wymiany. Trzeba także pamiętać o kosztach transferowych i tych przy przewalutowaniu, co w praktyce wcale nie jest takim małym procentem. W naszym wypadku dochodzą także koszty związane z projektem (dropbox, hosting, domena).
Podsumowanie kosztów
Każdy etap wyprawy różni się kosztami, ale zawsze staram się nie przekraczać 20 zł dziennie. W droższych krajach jest większe zaciskanie pasa, a w tańszych można sobie pozwolić na trochę „szaleństwa”. Na łódkach była zrzutka na jedzenie odpowiednio po 4 USD na Atlantyku i 5 USD na Pacyfiku, co było ponad 1/3 czasu całej wyprawy (zależy od tego jak dogadasz się z kapitanem/właścicielem jachtu). Podsumowując zalecam bezpieczny budżet 1000 zł/miesiąc, by móc sobie pozwolić na ważne atrakcje turystyczne i nie bać się o burczenie w brzuchu. Pamiętajcie także, że nawet wielbłąd czasem napić się musi, a papierosy mogą się bardziej opłacać od jedzenia, gdyż zabijają głód i smak. Łatwiej przegryźć ten sam gryz jakiegoś ścierwa z motywacją, że zaraz po nim można sobie puścić dymka. „Tak powiedział święty Bakuś, jak żeś pojadł to i zakurz!”.
Piszę o tym teraz właśnie dlatego, bo motywacją w Australii jest znalezienie pracy. Wiem, że nie mam wyjścia i jestem tym bardzo psychicznie zmęczony. Piszę, bo znalazłem pracę, oddałem długi i zaoszczędziłem na dalsza drogę. Jestem teraz spokojny i czuję się psychicznie odświeżony, ale zacznijmy od początku.
Australia
Po kilku dniach żeglugi dobijamy do brzegu nowego dla mnie kontynentu. Czeka tu na nas już świta powitalna. Jest to 11-stu pracowników służby granicznej i pies w skarpetach, który swoim czujnym nosem niucha w poszukiwaniu nielegalnych substancji. Każdy z nas jest osobno przesłuchiwany podczas, gdy cała reszta przeszukuje katamaran, pomagając sobie kamerką przypominającą tą, której używa się do kolonoskopii. Nowym doświadczeniem jest tutaj sprawdzanie naszych telefonów. Strażnicy przeglądają m.in. galerie, historię przeglądania, czy nawet czytają prywatne wiadomości pomagając sobie translatorem. Dopiero następnego dnia dowiadujemy się, dlaczego te parę godzin nieprzyjemnej dla nas kontroli trafiły się akurat nam. Otóż w trakcie, gdy my byliśmy na otwartych wodach, w okolicach Nowej Kaledonii zostali złapani przemytnicy z prawie 600 kg kokainy. Jeden z nich był Polakiem, więc zbieg okoliczności trafił do nas.
Podczas kontroli pojawił się lekki stres związany z wiadomościami na telefonach dotyczących pracy. Ja do Australii przyjeżdżam ze sporym długiem i przerwa w podróży na zarobienie grosza jest dla mnie ważnym obowiązkiem. Już pierwsze pieniądze zarabiamy, czyszcząc i polerując jacht naszego kapitana. Tydzień pracy to nasz pierwszy tydzień w Australii. Nie zostajemy tam na dłużej i udajemy się do Sydney, gdyż szansa na dobre pieniądze jest tam znacznie większa. Autostopem po 3 dniach meldujemy się u znajomych Maćka, a po kolejnych trzech dostajemy opcję, która wcześniej mogła mi się tylko marzyć w najśmielszych oczekiwaniach.
„Nic się nie martwcie, ja płacę australijskie stawki, wszystko będzie dobrze” możemy usłyszeć z telefonu. Jest to Mietek, który nie tylko daje nam pracę, ale także i schronienie. Na jednej z jego posiadłości dostajemy możliwość zamieszkania. Jest to dom jednorodzinny, w którym jedynymi meblami są lodówka i mikrofalówka, czyli wszystko co nam do szczęścia potrzeba. Jest tyle komarów, że śpimy w namiocie na środku salonu, ale to nie te zwierzaki będę wspominać najbardziej. Mieszka tutaj z nami też baran, który należy do Abdula i pasie się w najlepsze z myślą, że zostanie mięsem halal. Po kilku dniach czuję się już tutaj jak w domu. Dookoła coraz więcej znajomych, a wraz z tym coraz mniej wolnego czasu, który zlatuje tutaj w bardzo szybkim tempie.
Naszą „karierę zawodową” zaczynamy jako drwale ścinając drzewa zaraz na podwórku, ale wszystko co dobre ma swój koniec i praca ta nie trwa wiecznie. Łapiemy się każdej pracy, która nam się natrafia, pracujemy m.in. w stolarce, budowlance, ogrodnictwie, cateringu. Nie wokół samej pracy człowiek żyje, więc znajdują się i okazje do małych wycieczek. Miejsce, w którym mieszkamy znajduję się niby w Sydney, ale na dalekich obrzeżach dając lekkie poczucie wsi. Na podwórku odwiedza nas m.in. 1,5 metrowy waran, a nasz baran rozmawiający z przylatującymi kolorowymi papugami różnych gatunków, jest normą.
Życie tutaj toczy się swoim własnym tempem, które Wy znacie lepiej ode mnie. Pomimo iż ten kraj jest całkiem inny, to codzienność nie różni się wcale aż tak bardzo. Pójść do pracy, odpocząć, spotkać się ze znajomymi, czy wybrać się na małą wycieczkę – to nasze główne zajęcia. Większą odmianą są natomiast Święta Bożego Narodzenia, które spędzam w domu Adama. Są cztery narodowości: koreańska, holenderska, niemiecka i najliczniejsza polska. Każdy z nas przygotowuje coś własnego, lub związanego z tradycją danego kraju. Dla mnie święta nie byłyby świętami, gdyby na stole zabrakło makówek. Mam sporo przygód przy przyrządzeniu tego posiłku. Łamię jedną maszynkę do mielenia i biegam do sąsiada pożyczyć na szybko następną. Jedna okazuje się mało skuteczna i wracam pożyczyć następną. Z niemałym trudem osiągam celu, a wszyscy przy stole całe szczęście okazują więcej zadowolenia niż grymasu, więc magia świąt działa niezawodnie.
Kolejnym dużym wydarzeniem jest Sylwester, który zaczynamy świętować u Adama. Jesteśmy jednak w Sydney, które słynie na całym świecie z pokazu fajerwerków. Udajemy się zatem do miasta ekipą bliską 10 osób. W tłumie gubimy parę osób, ale docieramy do miejsca skąd mamy świetny widok. Spędzamy jeszcze w centrum godzinę, czy dwie poznając nowych ludzi, a w drodze powrotnej przy tak dużej ilości ludzi gubię już i tak mocno okrojoną grupę. Wracając wsiadam do dobrego pociągu, ale w złym kierunku, o czym dowiaduję się podczas rozmowy z jakimiś nieznajomymi (warto czasem zagadać do obcych bez powodu). Przesiadka nie trwa jednak długo i wracam niewiele później od reszty.
Sydney jest bardzo gorącym miastem w ciągu lata. Szczęśliwie, rekordowy dzień od kilkudziesięciu lat przesiedzieliśmy w domu, podczas gdy w niektórych częściach miasta można było zanotować 47,3 stopnia Celsjusza. Taka temperatura jest niewyobrażalna, jeśli się jej wcześniej nie przeżyło i nieznośna nawet, gdy po prostu leży się rozwalonym na fotelu cały dzień, bo nie ma jak złapać oddechu. Ten dzień jest wolny od pracy, ale dni poprzedzające uraczyły nas temperaturami około 42 stopni. Praca w słońcu morduje 5-cio krotnie i picie kilku litrów wody zdaje się małym pocieszeniem. A skoro o słońcu mowa, to pamiętajcie, że nad Australią jest największa dziura ozonowa, przez którą bardzo łatwo się oparzyć. Nie oszczędzajcie kremów, które w porównaniu do reszty cen produktów są śmiesznie tanie.
Poznajemy w Sydney całe mnóstwo przecudownych ludzi. Jednymi z nich są Michał i Ewa, z którymi wybieramy się na szczyt Australii, czyli tak dobrze znaną nam wszystkim górę Kościuszki. Australijczycy mają bardzo duży problem z wymówieniem tej nazwy, dukając coś na kształt „Kozjosko”. Góry te nie należą do najwyższych na świecie, ale bez względu na opinię wielu ludzi zachwyciły mnie swoim pięknem. Można podjechać pod szczyt kolejką, pójść na skróty, lub iść okrężną drogą przez 23 km, którą serdecznie polecam, gdyż widoki z pewnością rekompensują cały wysiłek. Na początku trzeba się liczyć a małą krioterapią, gdyż należy pokonać rzekę z wody, która dopiero co stopniała gdzieś wyżej. Jest to strumyk po kolana o długości 20-30 m. Próbujemy go obejść, skacząc po dużych kamieniach, ale jest to zbyt niebezpieczne, więc nadrabiamy tylko trochę drogi w poszukiwaniu dobrego miejsca, by w końcu wrócić do głównej ścieżki. Dalej trasa raczy nas już tylko pięknymi widokami, a także miejscami śniegiem, którego mogę dotknąć pierwszy raz od wyjazdu z Polski. Rozpędzam się i skaczę na niego plecami… Jest zamarznięty od góry, więc już wkrótce żałuję swojego zbyt wielkiego entuzjazmu. Na samym szczycie wyciągamy polską flagę i poznajemy innych podróżujących Polaków, którzy dzielą się z nami przygotowanym na tą okazję piwem o nazwie „kosciuszko”.
Wiza, którą uzyskaliśmy zezwala nam tylko na 3 miesięczny pobyt, a do sezonu żeglarskiego jeszcze daleko. Zmusza to nas do opuszczenia tego kraju i ponownego powrotu, gdy nadejdzie na to czas. Najłatwiejszą i najciekawszą zarazem opcją jest wycieczka do Nowej Zelandii, którą ja osobiście traktuję jak wakacje od wakacji. Pobyt trwa tam całe 3 miesiące, przez które przygód nie brakuje ani przez chwilę. Zapraszam do następnego posta.
Facebook Comments